Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.
—   113   —

Na Adryana spoglądał uśmiechając się i po chwili dał mu znak, aby z nim zszedł do ogrodu.
— Widzisz — szepnął — truteń się uląkł i czmychnął. Nie mamy się co chwalić z leśnej awantury, o której nikt nie wie, a której i on pewno nie rozgłosi. A cóż? Wanda myśli o rozwodzie?
— Nie mówi nic o nim.
— To on go zażąda pewnie, boć jeszcze jakąś biedną istotę uszczęśliwić musi — mówi Krzysztof. — Dzięki Bogu, Wanda będzie spokojną i pewnie już o zamążpójściu nie pomyśli, po dwukrotnej próbie. Zresztą, gdyby się na co zanosiło — dodał — ja będę na pilnej straży i niedopuszczę. A od czegóż ja tu jestem?
Adryan się uśmiechnął, a Krzysztof skrzywił.
— O! — zawołał — czuję, że masz złe myśli. No, nie lękaj slę, mogę cię uspokoić, ja się nie posunę. Moja miłość i cześć jest tego rodzaju, że zuchwalstwem nie zgrzeszy. Będę patrzał i wielbił po cichu, i tego do szczęścia mi dosyć.
Westchnął pan Krzysztof.
— Miłość jesienna! — rzekł smutno — liście zielone, ale zapóźno na kwiaty!

∗             ∗