rakteru, jakiegoś rozrostu nienormalnego, czegoś coby jej odjęło wdzięk przyrodzony, i tę uroczą dzikość istoty wykołysanej lasów szumem, nie znalazłem szczęściem. Dosia została w salonie czem była w chacie ojcowskiej. Ale dzikszą może znalazłem ją, niż była. Słówka do niej szepnąć nie mogłem, marszczyła brew i mówiła głośno, na chwilę nie chciała zostać ze mną na stronie. Była-li to obawa, nieufność, czy wstręt, badać nie śmiałem.
Postanowiłem zostawić to czasowi. Taka była rada pana Krzysztofa, który, jak wszyscy starzy, im mniej miał czasu przed sobą, tem więcej się do niego odwoływał. Uważałeś też kiedy ten fenomen życia, że młodzi się śpieszą, a starzy zwłóczą, pierwszym pilno, chociaż wiele mają pola, drugim wszystko idzie za żywo, choć nawet jutro niepewne.
Wymogłem jednak na ciotce i uprosiłem pana Krzysztofa, aby Dosia do ciotki mojej wróciła. Nie przyszło to łatwo, musiała ona pojechać po nią i dopiero po długiej, łzawej, poufnej rozmowie, dziewczę opuściło dom państwa Pawłowstwa.
Miałem więc zręczność widywać ją codziennie. Miała się, jakby przestrzeżona, na niezmiernej ostrożności, odemnie uciekała prawie. Wziąwszy to za wstręt, którego zwyciężać nie chciałem, choć czułem dla niej wzrastającą, wyznaję to ze wstydem, namiętność razem i przywiązanie, wyspowiadałem się ciotce ze stanu mojego ducha i postanowiłem w końcu oddalić się niechcąc narzucać. Ciotka kazała mi czekać. Uległem chętnie. Pan Krzysztof, teraz gdy kasztelanica nie było, jakby opiekun i strażnik swej pani, zaczął też bywać coraz częściej. On także wiedział, że się w Dosi kochałem, ale po staremu, kazał mi mieć cierpliwość i nadzieję.
Dziewczę dziwnie się obchodziło ze mną, płochliwe było, wystraszone, śmiałe ze wszystkiemi, dla mnie trwożne.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/123
Ta strona została uwierzytelniona.
— 118 —