Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/23

Ta strona została uwierzytelniona.
—   18   —

i zwróciło zwrok na Teodora, który oczów z niej nie spuszczał.
— Żal mi mojej Misi — rzekła figlarnie — najprzód moje prawo starszeństwa stracone, potem towarzyszka i przyjaciółka mi ubywa, naostatek, lituję się nad jej losem.
— Przecież to małżeństwo nie przymuszone rzekł Teodor — ale z przywiązania i wzajemnej skłonności.
— A ktoby tam wierzył w męzkie przywiązanie — zawołała Liza.
— Czy i to należy do tradycyi? — spytał Adryan.
Liza się śmiała spoglądając na pana Teodora, wyzywając go oczyma; Męczyński zbierał się na jakąś ostrą i strzelistą odpowiedź, ale się lękał powiedzieć za wiele.
— Pani — rzekł wreszcie — niech się wszystkie kobiety boją, niech nie wierzą, ale nie godzi się tak mało ufać sobie, pani, co masz oręż na podbicie serc najtwardszych... w wejrzeniu, w uśmiechu, w głosie, w dowcipie...
— I w czem-że jeszcze więcej? — spytała Liza.
— I w całej swej uroczej postaci... i...
— Dziękuję panu — zawołała Liza — a jednak z całą tą postacią, nie mogłam uprzedzić Misi i nieznalazłam dotąd dla siebie Maciorkiewicza.
Imię to wymówiła z pewnym żartobliwym przyciskiem, pan Teodor pomyślał o możliwości pokrewieństwa z Maciorkiewiczami i dreszcz go jakiś przeszedł, ostygł znacznie i zamyślił się. Dziewczę to postrzegło i oczyma znowu ogrzewać go zaczęło, a że kieliszek był wypróżniony pobiegło po butelkę by go nalać, wymagając, aby pan Adryan i Męczyński wypili zdrowia, które zalegały. Stało się jak kazała.
Towarzystwo niezmiernie było ożywione, gwar panował w pokojach i w ganku, Liza pomagała matce, biegała więc ciągle i chwilami tylko zbliżała się do Teodora, który ją ścigał oczyma.