Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.
—   22   —

Lizy. Potrafiła ona do końca obiadu tak wyłącznie opanować dziedzica, że nie obawiając się nawet oczów licznych świadków zwróconych na siebie, cały nią tylko był zajęty, a gdy od stołu wstawano, podał jej rękę i przy czarnej kawie jeszcze poczętą przeciągał rozmowę.
Ku wieczorowi potrafił wreszcie Adryan, z wielką przebiegłością zdobywszy swój kapelusz, wysunąć się przez ogród, aby powrócić do Zamostowa. Już oddychał swobodniej po tej wrzawie, gdy szybkie kroki usłyszał za sobą i uczuł się za rękę pochwyconym. Był to pan Teodor, który z odkrytą głową wymknął się za nim i cały zdyszany zawołał mu nad uchem:
— O... włos!
Niezrozumiały był ten wykrzyknik, ale wnet nadszedł komentarz.
— Co? — spytał Adryan.
— O włos, żem głupstwa nie zrobił — westchnął stary kawaler — dziewczyna mnie opętała, miałem już na ustach słowo, któreby mnie było związało! Szczęściem, wczas rozum przyszedł. Już nie powrócę do nich, nie, nie... Dosyć tego igrania z ogniem.
— Szanowny panie — rozśmiał się chłopak — ale dlaczegóż nie masz odwagi, jeśli na ochocie nie zbywa?
— Tak! zapewne, ale widzisz... Te dwie metryki, a potem, widzisz, ci Maciorkiewicze, a naostatek, to śliczne dziewczę może odszedłszy od ołtarza dopiero przekonać się, że kochać mnie nie potrafi. Nie! nie! nie!
Pan Teodor po obiedzie był trochę zanadto ożywionym i szczerszym niż kiedykolwiek.
— Wiesz co? — rzekł — dla mnie ideałem jest nie ta pokusa, ale, już ci się przyznam, twoja ciocia. Przed nią bym padłszy na kolana oświadczył się w pięć minut, gdyby na mnie okiem rzucić raczyła!