Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/30

Ta strona została uwierzytelniona.
—   25   —

Czasami znajdował w niej dawną swą ukochaną Wandę, znajomą, to znowu, inną, drugą, podobną do tamtej, ale ostygłą i niewiary pełną.. Dwie jakby postacie łączyły się w jednej, dwie twarze miała ta żywa, oblicze umarłej i rysy wskrzeszonej.
Z przestrachem porywał się za piersi, w której serce biło: znowu czuł, że kochał, że dał się wyciągnąć do świata żywych i że strącenie go napowrót do mogiły, byłoby śmiercią straszliwszą nad tę, którą się przemęczył.
Co miał począć? sam nie wiedział, dokąd uciec? czy z przeznaczeniem się zgodzić i odrobiną kropelką zwilżając spiekłe usta, czekać, aż ducha z nich resztka uleci.
Pomimo tej mocy, jaką miał nad sobą, pan Krzysztof przekonał się, surowo badając, że do dawanego stanu powrócić nie potrafi. Do szczęścia nie miał ni prawa, ni nadziei osiągnięcia go, ale dla czegóż miał odpychać cień jego?
Rozmyślając wpadł na to postanowienie, iż mu starczy widzieć, słyszeć, być przypuszczonym przed jej oblicze i karmić się okruszynami. To dlań było dozwolonem, dlaczegóż miał chcieć wszystkiego lub nie, i nie przyjąć w pokorze jałmużny? Dawniej byłby pewnie oburzył się sam na taki wydział połowiczny szczęścia, na cień jego, zamiast rzeczywistość; dziś gotów był przyjąć nie wiele, aby nie wracać do pustyni i ciszy.
Zamek wydał mu się ponurym, brudnym, nieznośnym. Na ścianach jego wisiały wszędzie wspomnienia męczarni długoletnich, jak te zeschłe głowy i ćwierci ciał, które na grozę zbrodniarzy dawniej na blankach twierdz rozwieszano.
Dumając, ani się spostrzegł, jak świeca dogorzała w lichtarzu, zasyczała i zgasła. Znalazł się sam, w ciemnościach, a przez szyby okien wpadał brzask dnia wczesnego, który już na wschodniem rodził się niebie. Zmęczony rzucił się na posłanie. Jedynym