Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/45

Ta strona została uwierzytelniona.
—   40   —

Męczyński był w humorze najgorszym, poszedł do okna, siadł w niem i zamyślony patrzał na obory, które wcale poetycznie ani malowniczo nie wyglądały. Liza ścigała go oczyma zdaleka. Wyszła i pani Zamorska z nożyczkami u pasa, a czepkiem trochę na bakier i Misia wreszcie dosyć smutna. Wazę niesiono na stół.
Adryan rad był odgadnąć dlaczego dziedzic dnia tego nie chciał się ruszać z domu, przeczuwał, że coś się stanowczego święciło i w milczeniu robił postrzeżenia. Ale po obiedzie nagle Teodor jakby zmienił zdanie, sam wniósł, żeby jechać do państwa Pawłostwa. Wymknęli się pod niebytność Lizy w salonie.
— Walczę z sobą — mruknął Teodor na ucho przyjacielowi — dziewczyna mi się podobała, powiem ci szczerze, rodzice wcaleby nie byli od tego, ona oczkuje i uśmiecha się, odwagi nie mam! Wieczorem czasem już, jużbym się oświadczył, strach ogarnia i odkładam do jutra. Nazajutrz rano o białym dniu wydaję się sam sobie śmiesznym. Łysina i gdzieniegdzie siwe włosy. Tfu! do kata. Ale w końcu raz trzeba się decydować, bo tylko co niewidać drugiego jakiego Maciorkiewicza. Gdyby mi ją kto wziął, byłbym w rozpaczy, a sam się posunąć nie mam odwagi. Jedźmy do Pawłostwa, zyskam dzionek i namyślę się.
— Czy znasz pan tę anegdotkę o wiarusie, co stał dwanaście lat u wdowy na kwaterze na wsi? — spytał Adryan.
— Nie przypominam sobie.
— Posłuchaj że jej pan — kończył chłopak. — Dwunastego roku, gdy wiarus zawsze myślał się oświadczyć, wyszedł rozkaz do pułku, żeby zmienił kwatery. Wiarus był w rozpaczy, utrzymywał, że gdyby jeden dzień jeszcze, wszystkoby się najszczęśliwiej skończyło. Boję się, żeby co podobnego nie spotkało pana.