Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.
—   51   —

I skoczył do starego sługi, a z nim naprzeciwek do jadalnego pokoju, gdzie stał otłuczony kredens, dzbanek jagód, chleb i mleko. Cukier był szczęściem zapasie i nic więcej nie potrzebowano.
— Toby wszystko dobrze było — odezwał się stary — ale policzmy-no osoby, żeby nie było kompromitacyi, bo z talerzami będzie krucho.
— No, osób siedm! — rzekł Adryan.
— Tak, a talerzy pięć, i to liczyć z tym, który pękł przez środek i ledwie się trzyma.
— A spodków od filiżanek.
— E! — odparł sługa — o tych nie ma co i mówić, było trzy, jeden wyszczerbiony, a dwa co zostały, niebiesko jeden malowany, drugi biały, nieuchodzi.
— Kto tam na to będzie patrzał! — odezwał się Adryan. — Pięć talerzy dla starszych, dwa spodki dla dzieci, i wykręcimy się jakoś.
— Co się tyczy łyżek — gładząc głowę zawołał stary — tych nigdy nie było więcej srebrnych jak trzy, pobielanych dwie.
— A małych łyżeczek?
— Dwie, trzecią mularz bodaj świsnął, gdy piec naprawiał, bo od tego czasu ani śladu po niej.
Tak rozmawiając przygotował Adryan ubogie przyjęcie. Gruby obrus jeden znalazł się czysty, chleb był świeży, poziomki śliczne, mleko wyborne, czegóż więcej pożądać było można.
— Ale ba — mruknął sługa — na dziś, to już nie ma co pana pytać, trzeba do loszku zejść i parę butelek wina wydobyć, których my prawie nie tykali, bo to jeszcze ojcowskie i dziadowskie, ale na taki dzień, pan się gniewać nie będzie.
Jedna rzecz o mało nie wstrzymała starego, pomyślał o kieliszkach. Kieliszków, licząc te, co stały na kominie w pokoju z herbami saskiemi, nie było więcej nad cztery i jeden mały do wódki z prostego szkła zielonego.