Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/58

Ta strona została uwierzytelniona.
—   53   —

wa przyszła z kroplą, którą sobie nalała do szwagra. Ten ją po raz drugi w rękę pocałował.
— Teraz kochany Krzysiu — zawołał — Teodor — jak mi Bóg miły, na uświęcenie dnia tego pamiątki, musicie do mnie jutro na obiad wszyscy. Właśnie się restauracya domu skończyła, ostatni rzemieślnik do miasteczka odjechał wczoraj, pokój jadalny odświeżony, a na wypadek deszczu ciec już nie będzie. Czego mi zabraknie pożyczę u Zamorskich, a i ich też prosić mi wypadnie. Uczyńcież mi ten zaszczyt i przyjemność.
Krzysztof się skłonił.
— Zgoda — rzekł — już po dawnemu pustelnikiem mi być nie dacie.
— Ale to niedosyć, i prawdę powiedziawszy, to nadużycie ze strony pana Teodora — rzekła pani Pawłowa — nam się należało jutro, tylkom nie śmiała być natrętną.
— Nie, od jutra ja nie mogę odstąpić — zawołał Teodor — bo nam pan Adryan uciecze.
— Nie puścimy go! — rzekł Paweł.
— O mnie najmniejsza — odezwał się wesoło chłopak. — Zresztą kilkanaście godzin nie uczyni mi różnicy, będę służył państwu.
Zaczęto oglądać zamek, w którym tak bardzo nie było co widzieć, oprócz małej kapliczki i pustej na pół rozwalonej baszty w rogu, w której stała improwizowana ława kamienna na przeciw okna wyszczerbionego; przez ten wyłom widać było u stóp wzgórza stojący krzyż i część drogi ku niemu wiodącą.
Mrok już padać zaczynał, gdy się żegnali, nie było tam słów wiele, wszyscy, czuli, że najgorszemi sługami byłyby wyrazy, i że w nich więcej było niebezpieczeństwa, niż pomocy. Pan Krzysztof milczał, mówił o rzeczach obojętnych lub bawił się dziećmi, które lgnęły do niego, Wacek z poufałością starego