Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/62

Ta strona została uwierzytelniona.
—   57   —

— A jakże dzierżawca i jego rodzina może co miłościwemu odmówić dziedzicowi? — rozśmiała się szydersko Liza. — Ja się z wielką ochotą podejmuję zostać na ten dzień... klucznicą.
I dygnęła.
Adorable! — zawołał w uniesieniu stary kawaler, przypadł do rączek i całował.
— A to coś mi pan miał dziś powiedzieć? — szepnęła Liza.
— Ja miałem co powiedzieć? — pochwycił niby zdumiony Teodor.
Pogrożono mu na nosie.
— Pan jesteś krzywoprzysiężcą! jakto pan się zapierasz uroczystego słowa? a to szkaradna zbrodnia.
Namyślał się Męczyński, naostatek heroizm posunął do tego stopnia, iż zawołał:
— Tak jest, miałem pani wyznać, że gdybym był albo ja młodszym, albo pani starszą, niezawodniebym się... zakochał... i...
Nie dokończył. Liza oczy spuściła.
— Ale ja nie jestem tak bardzo młodą, a pan mi się wcale nie wydajesz starym!
— A pani! pani.
Trzeba było koniecznie z drugiej strony zręcznego wystąpienia, ażeby nie dać się wyśliznąć panu Teodorowi. Liza podała mu rękę sama, którą on pochwycił z młodzieńczym zapałem.
— Rozumiem pana — rzekła Liza — tak, zdaje mi się żem go zrozumiała, niech pan mówi z ojcem i mamą, ja nic nie mam przeciwko temu.
I zawstydzona oczy spuściła, a drżąca dłoń, jak przybita została w rękach Teodora, który pobladł ze strachu, ze szczęścia i z desperacyi.
— Mnie idzie o szczęście pani!
— Ja będę z panem szczęśliwą — szepnęła Liza — a o jego szczęście starać się będę.