Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/69

Ta strona została uwierzytelniona.
—   64   —

Pocztylion, który przywiózł pana Adryana, kłócił się niedobierając wcale wyrazów parlamentarnych, z jakimś woźnicą, który nie pytając, czy wjazd jest wolny zapakował się bryczką w bramę, ani wprzód, ani na tył. Do dyalogu dwóch furmanów, mięszały się inne głosy, w których i gospodarza, pana Lublińskiego, wyszukaną mowę i jakiś znany panu Adryanowi intonacyą słychać było.
Otworzył drzwi i postrzegł na amerykance siedzącego jegomości, w którym poznał odmłodzonego sztucznie pana Teodora. Kłótnia trwała zajadła, pocztylion, jako rodzaj urzędnika, nie dawał sobie lada prywatnemu woźnicy przewodzić, sypał więc w dwu językach nieprzyjemnemi przydomkami, i niechciał ustępować.
Amerykankę musiano za tylne koła wyciągać, z otchłani tej, a konie wyprowadzać. Zdało się Adryanowi, iż samo przeznaczenie zsyłało mu w osobie Teodora przewodnika i wybiegł jak stał ku niemu z otwartemi rękami.
Męczyński krzyknął. Co ja widzę! i skoczył z amerykanki rzucając się w objęcia przyjaciela.
Patrzali na siebie wzajemnie, szukając śladów dni przeżytych.
— Zmężniałeś, panie Adryanie! — zawołał Męczyński — ależ wieki, wiekiśmy się nie widzieli, jak w wodę wpadłeś, a! jakżem szczęśliwy! i jak my tu wszyscy będziemy uszczęśliwieni odzyskując cię.
Uściskali się raz jeszcze.
— Nim tam z końmi i powozem do ładu przyjdą, proszę was do mojej izdebki — rzekł Adryan. — Właśnie się zacząłem przebierać, to mi przebaczycie. Chcę dziś być na wieczór w Zamostowie.
Pan Teodor odchrząknął jakoś osobliwie, powtórzył: — w Zamostowie — i umilkł.
— Spodziewam się, że zdrowi wszyscy — rzekł Adryan.