Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Jesienią tom III.djvu/87

Ta strona została uwierzytelniona.
—   82   —

Temu wyrazowi pełnemu znaczenia, towarzyszyło cichsze westchnienie, które zdawało się mu zaprzeczać.
Oczy Wandy nie śmiały się zwrócić ku siostrzeńcowi, jakby się lękały, aby z nich innej prawdy nad tę, którą mówiły ustami, niewyczytał.
Jest coś w każdym domu, co zdradza żywot, uczucia i stan jego mieszkańców, nie daje się to pochwycić ani opisać. Fizyognomia szczęśliwego domu może być pozornie taż sama co innego, w którym się zagnieździło cierpienie, oko wprawne po jednem niczem pozna uczucia, które tędy przepłynęły. Zamostów dawniej wydawał się swobodnym, miło w nim było oddychać, wszystko się tu uśmiechało i kwitło, nic nie było w nim zmienionego teraz, a przecież ciężyło coś, chłód jakiś panował, przymus, tęsknota. W ganku wazony zdawały się powiędłe, park zarastał nieczyszczony, na sprzętach znać było obojętność gospodyni na wszystko co ją otaczało. Adryan rozglądał się i miał przeczucia przykre. Nie chciał i nie śmiał się pytać. Ciotka chodziła po salonie, rzucając po słowie, jakby się zmuszała do mówienia, jakby połykała łzy i wyrazy. Spytała, kiedy przyjechał.
Adryan opowiedział swe spotkanie i bytność w Zieleniewszczyznie.
— Jakżeś znalazł tę biedną Lizę i tego szczęśliwego Teodora? — zapytała z uśmiechem przymuszonym Wanda.
— Tak jak ciocia powiada: ją swoją wielkością zakłopotaną, jego przejętego szczęściem zarazem i najprzejednanego z Maciorkiewiczami, których tam właśnie zastałem. Liza kaszle i skarży się, że chora.
— Nie wiem, możeby chciała jechać zagranicę — szepnęła ciotka — a pan Teodor jako dobry mąż, pośpieszy spełnić to życzenie.
O panu Krzysztofie dotąd mowy nie było. Sama wreszcie pani rumieniąc się nieco wspomniała go.