Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Justka.pdf/198

Ta strona została uwierzytelniona.

raj padali na twarz, jutro nieszczęśliwego znać nie będą w obawie, aby od nich jakiej nie potrzebował ofiary. Wiekuistej prawdy tej nic nie zmieni. Jutro otoczą panią dworacy pomyślności: strzeż się tylko, aby jej kadzidłem nie upoili.
— Czyż możesz się pan tego dla mnie obawiać? — zapytała Justka. — Pan?
Zygmunt popatrzył na nią.
— Nie, nie obawiam się; boś pani przeszła przez szkołę ciężkiego doświadczenia — rzekł — ale człowiek jest człowiekiem: musi sam siebie strzedz, aby natura jego, aby instynkta jej źwierzęce nie zwichnęły ducha.
— Na to mieć będę pana na straży — zawołała Justka, patrząc na niego: będziesz moim cenzorem i mentorem.
Nizko się skłonił Zygmunt, ale na twarzy jego znać było pomieszanie.
— Wszystko to — odezwał się — najdziwaczniej się składa. Trzeba było, ażebyś pani powróciła w chwili, gdy ja postanowiłem kraj opuścić.
Justka pobiegła ku niemu, jakby strwożona.
— Pan! opuścić kraj? i cóż to ma znaczyć? — zawołała żywo.
— Jest to ostateczność, do której mnie zmusza nieubłagana konieczność mojego położenia.
Pokazuje się, że dla mnie tu niema miejsca ani zajęcia odpowiedniego.