szém obcowaniu objawiły się takie różnice pojęć, zdań, najprostszego nawet trybu życia, jak gdyby z dwóch przeciwnych świata krańców się zeszli. Szlachcic nie mógł się wydziwić im, ani jemu. Co słowo niemal spotykali się na nieprzejednanych sprzecznościach w sposobie widzenia... Trudno oznaczyć co ich tak bardzo rozróżniało, a jednak nie zgadzali się w niczém prawie. Paparona wiejski nie rozumiał życia w mieście i pracy ciężkiéj swojego krewniaka, który pomimo to ogromną miał w domu i willi wartość, które zdaniem wieśniaka zrealizowane, dozwalałyby spokojnie żyć nie pracując... Dla Jakuba trud i zajęcie były żywota warunkiem, potrzebą, dla tamtego ciężarem, karą, od któréj co najrychléj powinni się byli uwolnić.
— Chodzić codzień do biura! siedziéć po kilkanaście godzin, słuchać jakiegoś trutnia pryncypała... a to jabym wolał w małéj chatce o razowym chlebie siedziéć... a być sobie panem...
— Jać przecie wolny téż jestem, mówił Jakub, a te godziny pracy stały mi się już nałogiem i potrzebą.
— Wszelako to nie do zniesienia... żeby mi dawali miliony, nie sprzedałbym się na taką niewolę.
Pułkownik po troszę się godził czasem ze szlachcicem, Jakub łagodnie się uśmiéchając, ruszał ramionami.
Uderzało to w przekonaniach obu ludzi, przed-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/113
Ta strona została uwierzytelniona.
— 106 —