przeciwności co nas otaczają, odebrały nadzieję, nauczyłam się patrzéć na samotną przyszłość bez rozpaczy, z rezygnacyą. Chciałabym tylko widziéć ciebie szczęśliwym. Są rodziny całe fatalnością jakąś przeznaczone, by nietylko same cierpiały, ale przynosiły z sobą cierpienie. Myśl ta mnie trapi.
— Pozwól Klaro, że z tymi których się kocha nawet cierpienie dzielić jest miłe... a ja w fatalności nieprzełamane, niezwyciężone nie wierzę. Wola w człowieku jest wszystkiém, ja mam ją i zachowam...
— Piszże, pisz! jeśli jechać musisz... zawołała Klara.
— Jechać i śpieszyć muszę dla tego samego, że lękam się aby ojciec mój w gniewie nie dopuścił się jakiego kroku, któregoby sam mógł żałować.
— Mój drogi Teofilu... nie draźnij go!
— Klaro, bądź spokojna jak ja... Jadę do Berlina... pisać będę ciągle i nie przyjadę tu aż ze stopniem doktora i biretem, który złożę u nóg twoich.
Uśmiéchnęli się sobie, Klarze łzy zakręciły się w oczach.
— Zachowaj mi to uczucie, szepnęła — tylko uczucie... ja nie pragnę nic więcéj... serca tylko twojego. Czy los da się nam połączyć... czy nie... bądź mi wiernym duchem... a będę szczęśliwą...
Żegnali się gdy pułkownik nadszedł, trzymając w ręku dwa papiéry.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.
— 142 —