léj, począł mówić o Wudtkem, o jego synu... o tém i owém... niby się wygadując. Kobiéta słuchała, milczała, rumieniła się... Pułkownik nie ustawał w paplaninie.
— Panie pułkowniku — przerwała mu po chwili Karolina — domyślam się że nie bez powodu z takim naciskiem rzucasz to imię przedemną? Czy miałbyś myśl jaką?... Zapewne wiész że pan Wudtke starał się kiedyś o mnie za życia méj matki... i — zarumieniła się, ale wprędce nabierając odwagi, dodała:
— To co się stało, mniéj mnie krzywdzi niż jego.
— Ale dlaczegóżbyś pani dziś... nie miała go zmusić...
— Zmusić! przerwała Karolina... Zmusić! Do czegóż to prowadzi? nie mam dlań teraz ani przywiązania, ani szacunku... Gdybym nawet obawą rozgłosu i skandalu przynagliła go do ożenienia — czyżbym szczęśliwą była z tego? Widzisz sam że mówię otwarcie... Wstydzić się nie mam czego. Jestem nieszczęśliwą, nie byłam występną... Ale Bogu polecając wymiar sprawiedliwości, dziś — jestem spokojną... chłodną... obojętną dla tego człowieka.
Pułkownik zaledwie uszom swym wierzył i oświadczenie to otwarte, chłodne, szlachetne było w obyczajach niemieckich, ale dla krajów innych
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/153
Ta strona została uwierzytelniona.
— 146 —