Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/154

Ta strona została uwierzytelniona.
— 147 —

mieszkańca... wydać się musiało nadzwyczaj śmiałém, zuchwałém, dziwném. Kobiéta mówiła o nieszczęśliwéj przeszłości swéj z poczuciem niewinności, z zimnym sądem i bezstronnością jakby o kimś obcym. Wiktor patrzył na nią, oprócz lekkiego rumieńca nie okazała pomieszania — wstydu... czuła się widocznie niewinną i godziło się domyślać w tém istotnie ze strony Wudtkego zdrady niegodnéj... Widocznie ona sobie nic do wyrzucenia nie miała.
— Przyznam się pani, rzekł po chwili, przychodząc do siebie z początkowego zdumienia pułkownik — iż znalazłem się tu nie bez myśli i nie bez projektu... Pozwolisz mi z sobą mówić otwarcie.
— Bardzo proszę — siadaj pan, mów, odezwała się Karolina, jestem już stara i z zimną krwią o przeszłości mówić mogę.
— Pani! stara! a! pani jesteś młoda i zachwycająca! przerwał Wiktor wywołując tém smutny uśmiéch na usta... Otóż... będę otwartym, obudzasz pani we mnie zaufanie nadzwyczajne... dodam współczucie niezmierne... pani jesteś czarującą...
— Ale wróćmy do rzeczy, przerwała trochę niecierpliwie piękna Karolina.
— Wudtke nam dojadł na wszelaki sposób, odezwał się pułkownik, dojadł śmiertelnie. Synowi broni się żenić z moją synowicą, która jest aniołem.
Karolina uśmiéchnęła się z gorącego uczucia pułkownika.