— Wpłynął na p. Fiszera u którego brat mój miał oddawna posadę, iż zmuszonym był ją porzucić... nęka nas, dokucza... zjada... Cóż dziwnego, że posłyszawszy o smutnéj przygodzie pani, myślałem iż z niéj na niego broń ukuję i razem wam czyniąc przysługę, sobie zrobię tę satysfakcyą, iż się na niegodziwym pomszczę...
Karolina spojrzała na niego.
— Także to wielka jest w zemście przyjemność? zapytała.
— O! nie, poprawił się Wiktor, alem chciał być narzędziem sprawiedliwości Bożéj...
— Czyż Bóg sobie go nie znajdzie gdy zechce?
— Wszystko to prawda, ale nie rozumiem dla czegobyś pani upomniéć się nie miała...
— Mówiémy otwarcie, kończmyż już z całą otwartością, odparła Karolina... mam moję dumę, nie chcę nic być winną człowiekowi którym gardzę... Ożenienie podniosłoby mnie może w oczach płochych ludzi, nie we własnych, a żyćbym z nim nie mogła. Z pracy mojéj, będę miéć zawsze byt zapewniony, i nie przyjęłabym nic... od niego... Przyjemności zaś dokuczenia i nastraszenia nie rozumiem... Ten człowiek dla mnie nie istnieje... wzgardą go zabiłam...
Pułkownik który w prostéj szwaczce spodziéwał się znaléźć pospolitą kobiétę, coby się rada była pochwycić lada środka polepszenia bytu i t. p. —
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/155
Ta strona została uwierzytelniona.
— 148 —