Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/156

Ta strona została uwierzytelniona.
— 149 —

tak był zdumiony mową jéj i uczuciami, jak gdy piérwszy raz odkrył niespodzianie drzwi owego lochu. Kobiéta wydała mu się niepospolitém zjawiskiem, przed którém musiał uchylić głowę. Z taką godnością i spokojem pojmowała życie... chłodny jéj rozsądek przestraszał go, a jednak z tych zagasłych od dawnych łez oczów niebieskich, z tych ust rumianych uśmiechnionych smutnie... tyle się zdawało płynąć uczucia, ile z wyrazów rozsądku.
— Przebaczże mi moja pani droga, przerwał nagle, bo ja przy tobie wydaję się bardzo pospolitym człowiekiem z mojemi pojęciami, planami głupiemi i całą tą niezdarną robotą... Daruj mi... ale mógłżem się spodziéwać...
— Pojmuję, odezwała się Karolina, mógłżeś się spodziéwać w prostéj ubogiéj szwaczce, żyjącéj z pracy rąk... nieco wykształcenia, serca i dumy? Możeś pan mniéj winien niż ci się zdaje. Ale pamiętaj, że ja przez matkę troskliwą wychowaną byłam do innego może losu, że w progu życia upadłszy, musiałam się podźwignąć o swéj sile... pracą, i dowieść iż nie byłam godną losu który mnie spotkał.
— Niechże już ja otwartością grzeszę do ostatka — zawołał Wiktor... powiédz mi pani jak się to stało że... z temi przymiotami, wdziękiem, wychowaniem i zaletami, które w pani podziwiam, nie znalazłaś... nikogo.
Karolina rozśmiała się.