Kustosz ruszył ramionami.
— Paparonowie, piéniądze! toby je byli dawno dobyli, bo już w swoim pałacu prawie z głodu zdychali...
— Czy pan nie słyszał że oni zawsze jakiegoś skarbu szukali, co to o nim dawniéj całe miasto gadało?
Kustosz został uderzony tém.
— Ha! masz racyą! jakimś trafem na ślad jego trafić musieli... Ale gdzie... i w grobie?
— Ja panu powiem gdzie, odezwał się po cichu stróż do kustosza... bom podedrzwiami czatował i przez szparę patrzył gdy weszli do lochu...
— E! doprawdy? spytał kustosz...
— Istotnie... Tam w kącie stoi ogromna trumna cynowa... Ten wąsaty zbliżył się do niéj, macał cóś od spodu, założył klucz... trzask... wysunął jakąś szufladę... Baba mu przysunęła skrzynkę i jak zaczął wyjmować z trumny a kłaść do skrzyni... to kładł, kładł aż stękał...
Kustosz oczy wielkie otworzył.
— I tyś to widział? spytał.
Frytz się pięścią w piersi uderzył.
— Na uczciwość, własnemi oczyma widziałem...
Gdzie dwóch ludzi wié o tak ciekawym wypadku jak wynalezienie skarbu, a jeden z nich na własne oczy widział gdy go dobywano, trudno przypuścić ażeby się długo utrzymała tajemnica.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/203
Ta strona została uwierzytelniona.
— 196 —