Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/249

Ta strona została uwierzytelniona.
— 242 —

mgłą obleczone, niby oko które łza przyćmiła... Nad brzegiem niéma tu piętrzących się skał czarownych, złocistych, ani w oddaleniu sinych gór, tu drzewa gałęźmi piją fale, i śmiało zstępują prawie do morza, szumią tęsknie razem z jego wodami jedną pieśnią, żółty piasek jakby spłowiały, jakby wiekami wypełzły rozścieła się miękko, przypominając że był niegdyś dnem tych wód które się ustąpiły ziemi. Wzgórza dalekie zginają się w linie zaokrąglone, łagodne, spokojne, a jeźli na dalekim horyzoncie pokaże się wysepka, to jak chmurka fioletowa, jak obłoczek spoczywa na falach...
Zdaje się że to morze nawet nie ma gwałtownych ruchów południowych braci, śpi i kołysze się, mówi z powagą starca modlitwę ziemi odpoczywającéj. Bryźnie czasem żywszą falą, ale wnet upamiętane wraca do swego majestatycznego spokoju. Inaczéj, wolniéj tu barki krążą, inaczéj chodzą ludzie. Kraj to zadumanych tęsknic i myśli, co w ciszy szuka Boga. Ulubiłby ten brzeg anachoreta, ukocha go dusza spragniona pokoju, którego ziemia dać nie może... Cicho... cicho... szemrze fala... drzewa modląc się kołyszą... gdzieniegdzie domek ukryty w gałęziach bujnych, rzadziéj wieżyczka kościołka... Bujnéj poezyi południa tu nie masz, ale jakaś sielanka z elegią wiejską się pożeniły, jest w tém urok choć inny... jest myśl