że w dawnych szczęśliwszych czasach nawykł był tam czasem niekiedy parę spędzać tygodni. Ci co go wyprawili nie wiedzieli zapewne iż rodzina Paparonów, a co gorzéj i Karolina Hals się tam znajdowała.
Los doskonale o tém wiedział wszakże i musiał miéć pewne zamiary. Piérwszy Wiktor, który wziął na siebie obowiązek donoszenia co się dzieje na całéj przestrzeni villegiatury Sobotskiéj, przybiegł przestraszony z wiadomością, że bankier znajduje się w Sobótce... Zdaniem jego dla uniknienia niemiłego spotkania dla stron obu, należało do miasta powracać. Rozmowa o tém odbywała się przy Klarze, która stanowczo się temu oparła, a gdy Klara objawiła swe zdanie, ojcu Jakubowi pozostawało tylko w czoło ją pocałować i zamilknąć.
— Ale stryju kochany, rzekła — dlaczegóżbyśmy mieli od niego uciekać? Jestto człowiek biédny, nieszczęściem dotknięty.
— Właśnie dlatego, zawołał Wiktor, nie sądzę żeby widok rodziny która mimowolnie stała się może tych nieszczęść powodem, miał być dla niego pociechą. Prędzéj go to podraźni.
— Cóżeśmy my mu winni? rzekła Klara. Zresztą zobaczymy wrażenie przy piérwszém spotkaniu; jeśli istotnie mamy być mu przykrzy, odjedziemy, ale dlaczegóżby we wspólném nieszczęściu...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/266
Ta strona została uwierzytelniona.
— 259 —