— Ty to przypisujesz czasowi? rzekł Wiktor...
— A twojém zdaniem, czemużby to przypisać należało? spytał Jakub.
— Mojém zdaniem! ba! mojém zdaniem, mówił pułkownik — tu nie o zdaniu mowa... ja mam pewne wskazówki... wiadomostki, ja niby cóś wiem i czegóś się domyślam...
Jakub wstał i zbliżył się do niego.
— Na miłość Bożą! mów... co ty tam wyszperałeś...
— Ale bo znowu nie przypisuj mi wielkich odkryć... bo to dotąd jeszcze tak jak nic, a jednak... jednak.
— Mówże, błagam cię.
— Zobaczmy wprzódy czy kto podedrzwiami nie słucha...
— Wiktor nucąc piosenkę obszedł pokój, wyjrzał za okno, otworzył drzwi i obwarowawszy się tak od zasadzki, począł w te słowa:
— Wy mnie macie wszyscy „z pozwoleniem, za starego dobrodosznego safandułę? hę? nieprawdaż, a ja od was podobno wszystkich przebieglejszy jestem...
Jakub ścisnął go, śmiejąc się. — Mów daléj.
— To przedmowa tylko, kończył pułkownik... Masz tedy wiedziéć że ja pilne oko ciągle zwracałem i zwracam na tego mojego anioła Klarcię, śledzę każdy jéj ruch, uśmiéch, zadumanie, łzę,
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/271
Ta strona została uwierzytelniona.
— 264 —