spiskować przeciw tak dobremu jak mój ojcu... Nie wyrażę ci jak mnie boli jego uprzedzenie, jego niechęć dla biédnego Teofila... Ty — odgadłeś, tak jest, on pisuje do mnie, jam mu przebaczyła wówczas gdy groźba śmierci zawieszona była nad głową, jego, i zapomniałam o winie i nieszczęściu. Gdybyś wiedział co przecierpiał! ile się ludzie przyczynili do tego nieszczęsnego upojenia, którego narzędzie śmiercią przypłaciło swą płochość... Mogłamże przez dumę, przez surowość niezbłaganą, dobijać człowieka dla którego po raz piérwszy w życiu uczuciem wielkiém i czystém otworzyło się serce moje?...
— Ja to wszystko i doskonale rozumiem, pośpiesznie odpowiedział Wiktor, i godzę się zupełnie — ale cóż zrobimy z Jakubem? czy tybyś nie potrafiła go przekonać? skłonić?
— Wątpię, kochany stryju — rzekła Klara — ojciec jest dla mnie niewyczerpanéj dobroci... znasz go, ale téż tam gdzie mu się zdaje że idzie o szczęście całego życia, tam on będzie nieubłaganym... lękam się tego.
— Gdzież jest Teofil? mogę cię o to zapytać?
— Teofil — cichszym głosem odpowiedziała Klara... chcąc uciec od ludzi a bojąc się czy nie mając siły odbiedz zbyt daleko, siedzi... nie zdradzisz mnie?
— Ja? podchwycił pułkownik zdziwiony — ja?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/276
Ta strona została uwierzytelniona.
— 269 —