przypadły. Wystaw sobie, ów kuzyn z Poznańskiego wzywa mnie pod utratą spadku — abym natychmiast przybywał go odebrać i kwitować, ale to nie tracąc ani chwili... Chcą się układać, płacić, byle co najprędzéj skończyć i widać im to na cóś potrzebne. Wszystkie głowy i półgłówki należące do spadku, zjeżdżają pozajutro do Poznania. Ja więc albo dziś wieczór lub jutro rano muszę wyruszyć. Zlituj się, natychmiast dawaj mi plenipotencyą!
— A gdzież ten list? spytał Jakub.
— List? ten list? a! list! I pułkownik zaczął go szukać po kieszeniach. Gdzież u licha list? Odebrałem go od listonosza w ulicy, możem nim i cygaro zapalił!
Pułkownik udawał skłopotanego doskonale.
— Zgubiłem go oczewiście, rzekł w końcu, ale mniejsza o to.
— Jakto mniejsza? tam była przecież wskazówka do plenipotencyi.
— Ogólną mi dasz! co u kata! czy nie uwierzysz?
— Ale bo któż papiéry do interesów odnoszące się gubi? rzekł Jakub.
— Jakto kto gubi? ja gubię! i to zawsze, — odparł Wiktor — czy do téj pory o tém nie wiész? To stała moja metoda pozbywania się interesów razem z papiérami.
Jakub ramionami ruszył.
— I tak ci pilno w takiéj chwili o te 10,000?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/289
Ta strona została uwierzytelniona.
— 282 —