Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/294

Ta strona została uwierzytelniona.
— 287 —

ła, a niewieścia obawa ogarnęła ją w chwili stanowczéj...
Kilka razy spocząć musieli. Obie kobiéty przypatrywały się morzu i poważnym liniom tego krajobrazu, tak wybitnie północne noszącego cechy. W Witle... mieli już w dalszą drogę się puścić, gdy Klara siedząca w powozie krzyknęła. Na głos ten, idący w prostéj sukmanie wyrobniczéj człowiek z wiosłem na plecach, podniósł głowę.
Byłto Teofil. Klary tylko oczy poznać go mogły. Ów piękny młodzian, wyglądał na ogorzałego od wiatrów morskich człowieka; wychudły był, blady, a wyraz twarzy dawniéj łagodny, przybrał jakąś dziką niemal surowość. Strój wieśniaczy dowodził że istotnie w trudzie codziennym, łamiąc się z ciała bólem, chciał zwyciężyć moralne cierpienie, zapomniéć, ale twarz znękana, czarna, oczy zagasłe świadczyły że walkę tę mógł przypłacić życiem.
W mgnieniu oka Klara wyskoczyła z powozu i stanęła przed nim, wyciągając mu dłoń z uśmiéchem łagodnym, ze łzą na powiece. W téj chwili obawa która jéj towarzyszyła w podróży, zupełnie ją odeszła, uczuła się silną i mężną.
— Teofilu, zawołała — gonię ja za tobą, kiedy ty na moje wołanie i prośby wrócić do mnie nie chciałeś... przychodzę sama, bez wiedzy ojca, zrywając z ludźmi... aby cię zmusić do przejednania. Sama powrócić już nie mogę... Przyrzekłam ci być