Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/298

Ta strona została uwierzytelniona.
— 291 —

przeczuł on raczéj niż domyślił się córki i kogóś więcéj. Wstał nagle z krzesła, oczy wlepił we drzwi, i bez tchu czekał... otworzyły się drzwi, Klara prowadząc Teofila za rękę, weszła drżąca ale pewna serca ojcowskiego, klękła przed nim... podniosła głowę...
— Ojcze najdroższy, pobłogosław mi — to mój mąż... ten lub nikt inny! Ojcze, łzami zmył winę swoję, nie bądź przeciwnym, a nadewszystko nie bądź z tego nieszczęśliwym, z czego ja będę szczęśliwą, bo mi twoje szczęście téż do mojego potrzebne.
— Stało się, rzekł Jakub wzdychając... Klaro moja... ale ty mnie nie opuścisz??
Przystąpił stary Wudtke, a naostatek Wiktor.
— Jakto? powróciłeś? zapytał zdziwiony Jakub.
— Wróciłem, bom niedaleko jeździł, odpowiedział pułkownik, późniéj się to wyjaśni.



Nie mógł się pan Jakub sprzeciwiać, pojednał się z Teofilem, dobre jego serce ujęte zostało istotnym żalem i wyrytą na twarzy młodego człowieka boleścią. — Tegoż wieczora po cichu ułożono się wyjechać nie daléj jednak jak nad brzegi Renu, gdzie kilka lat mieli młodzi państwo zamieszkać. — Ślub odbył się prywatnie w domu i w małém kółku domowych przyjaciół i rodziny.
Wypadki te wszakże wpłynęły bardzo nieszczę-