nęła, ograniczał się z dnia na dzień małemi interesami, byle co najprędzéj w paki piéniądz zrealizować.
Pomimo najniewygodniejszego życia, głodu który cierpiał dobrowolnie, chłodu, pracy, troski, Albert Paparona zestarzawszy do pewnego kresu, zawiądł i żył zegarkowém życiem bez zmian najmniejszych jak machina... Nie chorował nigdy, nie przekraczał pod żadnym pozorem zwykłego sposobu utrzymywania się — był zdrów, silny i ruchawy.
Syn tymczasem na którego mało zwracał uwagi żył biédnie, smutnie i w niedostatku prawie, gorzéj od płatnego sługi. Ojciec był dlań surowym i zimnym zawsze, patrzył na uchodzącą jego młodość w téj niewoli i niedostatku, nie myśląc wcale aby cóś dlań uczynić wypadało. Kilka razy przyjaciele domu starali się go badać w tym przedmiocie, ale się nie tłumaczył, gniéwał, zżymał, rękami rzucał i odchodził... Syn i ojciec nie widywali się tylko w kantorze, nie mówili z sobą tylko o interesach, krótko i obojętnie... Użalano się nad losem nieszczęśliwego Teodora — ale na to zaradzić było trudno, przykre położenie od dzieciństwa, zawisłość ta, zahukanie, uczyniło go jakąś istotą zdrętwiałą, obudzającą litość. Ci co znali dziada, co spotykali biédnego w nędzném ubraniu dziedzi-