Ktobyto być mógł, próżno sobie łamał głowę... niepodobna było odgadnąć... Z niecierpliwością przebywszy w biurze godzin kilka, p. Jakub wrócił do domu.
Punkt o godzinie wyznaczonéj dał się słyszéć dzwonek na dole... chód żywy na wschodach... drzwi się otworzyły i wszedł... siwiejący już mężczyzna, zupełnie nieznany, twarzy ogorzałéj i czerwonéj, z wąsami dużemi, łysy, w ubraniu widocznie zagranicą gdzieś robioném, a wyglądającém cóś wojskowo.
Postać była tak cudzoziemska... tak dziwna... iż p. Jakub który na jéj powitanie wstał, patrzył nieumiejąc odgadnąć co ona u niego robić mogła, u niego, żadnych po świecie niemającego stosunków... Nieznajomy z równą przynajmniéj ciekawością i natężoną uwagą wpatrywał się pilnie w pana Jakuba.
Postąpiwszy parę kroków powolnie... z uśmiéchem na twarzy... spytał złą dosyć francuzczyzną — wszak p. Jakub Paparona; syn niegdy Teodora Paparony urodzony z Horowitzównéj?
— Tak jest, odpowiedział coraz bardziéj zdziwiony Jakub...
Usłyszawszy to przybyły stanął, uśmiéch znowu pokazał się na jego ustach, oczy mu zajaśniały, ręce wyciągnął i nic nie mówiąc rzucił się na szyję zupełnie zmieszanego gospodarza...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Kamienica w Długim Rynku.djvu/63
Ta strona została uwierzytelniona.
— 56 —