Kalasa wysłano po lenungi do Warszawy. Rad nierad, jechać musiał. Miał zamiar, odebrawszy ze skarbu przyobiecaną i asygnowaną sumę, natychmiast odjeżdżać. Tymczasem formalności się znalazły do dopełnienia, zwlekano wypłatę.
Kalas mało się gdzie pokazywał. Miał tu siostrę cioteczną, kobietę żyjącą cicho, słabowitą i u niej jednej czasem bywał.
Dom to był zamknięty, chociaż nie bez stosunków ze światem. Chora pani starościna spędzała znaczniejszą część dnia, leżąc na kanapie, zajęta dwojgiem swych dzieci. Kilka dobrych przyjaciółek, odwiedzając ją, przynosiło ten chleb powszedni wszystkich miast wielkich — plotki i pogłoski.
Jednego dnia Kalas trafił właśnie na opowiadanie o nadzwyczajnych zbytkach i marnotrawności swojego przyjaciela, który, jak w mieście mówiono, dla pięknej wojewodzicowej, dla towarzystwa jej, dla przypodobania się i popisu, majątek tak szybko tracił, a w karty przytem tak wiele przegrywał, że miała mu w prędkim czasie grozić nieuchronna ruina.
Opowiadano o wydawanych przez niego na wsi i w mieście fetach, których Emilja była królową, tysiącami dukatów kosztujących. Mąż był z nim w najlepszych stosunkach, Bużeński przyjacielem domu. Kredyt, jaki miał w początku, już był silnie zachwiany; mówiono że wpadł w ręce lichwiarzy, że część majątku chciał sprzedać.
Kalas tak wziął to do serca, iż nazajutrz pobiegł do Bużeńskiego bardzo rano, aby go zastać w domu napewno.
Porucznik spał jeszcze; miał czas przyjaciel rozpatrzeć się w domu, na stopie nadzwyczaj pańskiej postawionym, pełnym służby i nieładu. Przypuszczony potem do sypialni, znalazł Bużeńskiego przerażająco zmienionym.
Zawsze piękny jeszcze, gwałtownie w ciągu tego roku postarzał; podrażniony był, niecierpliwy, a słowa goryczy pełne wyrywały mu się z ust mimowoli, choć dowodził, że bardzo jest szczęśliwy.
Z rozmowy się okazało, że niedawno przegrał około pięciu tysięcy czerwonych złotych. Troska o dostanie pieniędzy była widoczną.
Kalas spróbował dawać rady zdrowe, ale Bużeński powitał je śmiechem.
— Dajże mi pokój! Przegrałem wczoraj, jutro mogę wygrać. Życia, do którego nawykłem, nie rzucę, bo nie mogę. Nie wytrzymałbym już, nie kąpiąc się w tym wrzątku...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/100
Ta strona została uwierzytelniona.