domu dawnej przyjaciółki wychodziły właśnie wieści uwłaczające tylko sławie porucznika.
Wkrótce potem wiadomość o chorobie i śmierci ciotecznej siostry Kalasa zmusiła go udać się do Warszawy. Nie miał zamiaru ani szukać tu już Bużeńskiego, ani z nim się widzieć — ale przypadek rozporządził inaczej.
Po pogrzebie i ułożeniu interesów zmarłej z rodziną, Kalas wybierał się już z powrotem do Białegostoku, gdy zrana usłyszał głos donośny, chociaż ochrypły, dopytujący się o niego w gospodzie pod Orłem białym. Nie poznał w nim Bużeńskiego, chociaż on to był, który go szukał.
Ukazujący się w progu był cieniem obrzydliwie wykoszlawionym tego pięknego i szlachetnego oblicza mężczyzny, jakim Kalas znał go niegdyś.
Twarz obrzękła, skrzywiona, zaczerwieniona chorobliwie, oczy jakby krwią zaszłe, wyraz ust, dawniej energiczny, dziś cynicznie szyderski — czyniły go wstrętnym. Ubiór jeszcze po dawnemu wytworny był, choć niesmaczny, a dowodził, że zrujnowany chciał się pokazać bogatym. Łańcuchy, pierścienie, spinki kosztowne błyszczały na szatach drogich, ale pomiętych. Na czole straszna troska kryła się w zmarszczkach przedwczesnych, gdy usta zdawały się drwić i urągać ze świata.
— Cóż to za moda znowu? — zawołał od progu — być w Warszawie, a starego przyjaciela i brata nawet nie widzieć? Trzeba wypadku, aby się Bużeński dowiedział o Kalasie i sam mu przyszedł się narzucać, hę?
— Proszę cię, na pogrzeb przybyłem — rzekł zmieszany Zerwikaptur.
— Cóż to ma do tego? Umarłych się grzebie, a z żywymi się je i pije.
To mówiąc, siadł Bużeński.
— Hę? cóż słychać?
Kalas, przejęty widokiem strasznego upadku tego człowieka, prawie się nie umiał zebrać na odpowiedź.
— No, a u ciebie? — odparł.
— U mnie? Cóż chcesz? Żyje się. Pozbyłem się kaduka dóbr, na których mnie okradano; jestem teraz swobodny, procul negotis[1].
Rozśmiał się szydersko.
— Ludzie ci powiedzą może, iż zrujnowany jestem. Kłamstwo! Jestem na drodze do fortuny. Przyjdź kiedy
- ↑ Zdaleka od kłopotów