chcesz do mnie wieczorem; zobaczysz jak mieszkam, zjesz kolację i przekonasz się, jakiego mam kucharza. Spędzisz kilka godzin w towarzystwie najweselszych ludzi w Warszawie, zobaczysz kupy złota na stolikach.
Milczał Kalas, a Bużeński koniec laski ze złotą gałką wziął w usta i przestał mówić na chwilę.
— Z wojewodzicową moją — dodał ciszej — trochęśmy na zimno. Kobieta piękna, dziś może rozkwitła jeszcze śliczniej, ale zalotna i bałamutka. Starliśmy się parę razy ostro.
— Bywasz u nich jeszcze? — spytał Kalas.
— Nie, bo ten błazen mąż mi się sprzykrzył. Ślepy jest, chciałem się nim posłużyć, aby drugich odpędzić.
Bużeński nie dokończył.
— Przyjdziesz do mnie na wieczerze? — zapytał.
— A cóżbym tam robił? — odparł Kalas. — Wiesz że w karty nie grywam, a wieczerzy nie jadam. Towarzystwa twojego nie znam.
— Poznać je warto — wtrącił Bużeński — bo to są najpiękniejsze imiona i ludzie wysoko położeni. Niema jak karty, aby się przy stoliku zrównali wszyscy.
Nagle porucznik się poprawił, obrócił, sparł rękę na poręczy krzesła i ciszej począł:
— Wystaw sobie, co to za podłość tych ludzi. Mówię o wojewodzicu i jego żonie. Żyliśmy na takiej stopie poufałej, a gdy mi się interesa czasowo zawikłały, mizernych tysiąca czerwonych złotych nu odmówili. Między nami mówiąc, jejmość odemnie wprzódy przyjmowała kosztowniejsze prezenta, niż to, o com na kilka dni prosił Kobieta piękna, ale jak była, tak jest niewiele warta.
— Przestrzegałem cię — szepnął Kalas.
— A no, pamiętam o tem, alem był pod urokiem naówczas. Teraz mi się oczy otworzyły — dodał smutnie. — A co powiesz? gdyby chciała ta wiedźma, jeszczeby mnie wzięła, taką ma władzę przeklętą nademną.
Zaczął śpiewać Bużeński, dobył zegarka kosztownego, spojrzał i rzekł:
— Nalegam, abyś przyszedł do mnie na wieczerzę, dlatego tylko, abyś głupcom, rozgłaszającym ruinę moją, mógł gębę zatkać.
Wstał, mówiąc to i pochwycił rękę Kalasa.
— Co u licha! Nie droż się, przyjdź! Co jest najznakomitszego, najsławniejszego w Warszawie, poznasz u mnie. Sama ciekawość cię sprowadzić powinna.
Okręcił się na nodze, z udaną wesołością.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.