Czekam nieodmiennie. Możesz przyjść nawet po północy.
Po wyjściu gościa, Kalas długo siedział smutny, przerażony tym widokiem upadku człowieka, który był mu niegdyś sympatycznym. Majątkowa jego ruina niczem się zdawała obok moralnej, tak wypiętnowanej na obliczu, w mowie, w stroju, obejściu się człowieka, że Kalas powtarzał sobie: Byćżeby mogło, aby się do tego stopnia zszargał! zbrukał?
Wiele było i dawniej w zuchwałym, młodym szlachcicu rażącego często przesadą, lecz teraz wszystko zdawało się fałszem, udaniem, kłamstwem przeciwko samemu sobie. Ten Bużeński, co w klasztorze mnichów nieustannie komedją prześladował, dziś sam najnikczemniejszego pajaca grał rolę, udając państwo, dostatek i w społeczeństwie należenie do sfery, w której utrzymać się nie mógł.
Z tonu mowy, z wejrzeń, z pewnego troskliwie ukrywanego zakłopotania wnosił Kalas — który nie był wielkim znawcą ludzi — że Bużeński sam czuć musiał ruinę własną i okłamywał równie siebie, jak drugich.
Przeczuciem jakiemś Kalasowi na ten wieczór i wieczerzę bardzo się iść nie chciało, choć był ciekawym rzucić okiem na ten świat dla siebie nowy. Wiedział, że powróci ze wstrętem i obrzydzeniem. Ociągał się długo, lecz nareszcie, dość późno już postanowił dotrzymać danego słowa. Poszedł.
Mieszkanie, które porucznik zajmował wraz z Francuzem jakimś, tytułującym się margrabią, zdaleka już jaśniało, oświecone tak rzęsisto, że ludzie ulicami przechodzący stawali, aby mu się przypatrywać. Cały rząd okien na pierwszem piętrze bił światłem aż na błoto uliczne. Kilkanaście powozów różnych stało przed wrotami, a woźnice i służba od koni, pozsiadawszy z kozłów, hałaśliwie się też zabawiali.
Schody były oświetlone, a i tu pachołkowie, lokaje, hajduki, pilnujący płaszczów w przedpokoju i sieniach, grali w karty i głośnemi śmiechy świadczyli o dobrym humorze.
Cały szereg sal i pokojów ciągnął się, na przestrzał otwarty. Atmosferę czuć było jedzeniem, winem, ponczem, tytuniem i wonnościami, jakie naówczas były w modzie. Kilkanaście osób przechadzało się kupkami, gwarząc żywo; niektórzy leżeli na kanapkach, ale znaczniejsza część zgromadzona była przy stolikach gry, które w każdym prawie pokoju rozstawiono. Około nich ścisk był najwię-
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/105
Ta strona została uwierzytelniona.