dziwny, ponury, który swojego czasu między wojskowymi uchodził za nudnego warchoła. Milczał, albo się kłócił zawsze. Kalas nie był z nim nigdy blisko, ale koleżeństwo po upływie pewnego czasu, stanowi węzeł i ludzi kuma z sobą.
Sasin się z nim przywitał grzecznie.
— Co Asindziej tu robisz? — spytał. — Nigdym go nie widział jeszcze u Bużeńskiego.
— Przypadkiem jestem, przejazdem tylko.
— A no! — odparł Sasin — a ja też, choć siedzę w Warszawie i uczęszczam dla ciekawości do tego przybytku fortuny, nie wdaję się w zapasy z nią.
Schylił się do ucha Kalasowi.
— Co mówisz? he? To wszystko mi pachnie jakąś nadciągającą katastrofą. Hę?
— Niestety i na mnie to takie czyni wrażenie — rzekł Kalas.
— Rzecz ciekawa! — mruczał Sasin. — Na co to zeszło Bużeńskiemu!
Popatrzyli sobie w oczy.
— Ja przyznaję się — dodaj Sasin — jestem tu poraz ostatni. Nie chciałbym być wmieszanym w awanturę, a czuję ją w powietrzu.
Po chwili Sasin, który rozpatrywał się po gościach, nieznanych Kalasowi, zaczął mu ich wskazywać po nazwiskach i tytułach. Zgromadzenie było istotnie świetne, ale złożone ze znanych hulaków, niemających jutra.
Pocichu przez ciąg wieczerzy rozmawiali tak z Sasinem, gdy już namiętność gry niespokojna zaczęła znaczniejszą część, osobliwie przegranych, odciągać od stołu. Margrabia i Bużeński wstali, ulegając natarczywemu domaganiu się o banki.
Kalas i Sasin siedzieli przy kieliszku wina burgundzkiego jeszcze, gdy rychło po wieczerzy z sali, w której bank trzymał Bużeński, głośniejsza wrzawa dochodzić ich zaczęła. Słychać było parę razy podnoszący się głos gospodarza, zagłuszony wykrzyknikami. Nastąpiło milczenie i spór zawzięty znowu.
— Wieczerza coś ich bardzo zaanimowała — rzekł Sasin, oglądając się.
Kilka już razy i przed wieczerzą powstawały spory, lecz teraz one widocznie przybierały jakiś gwałtowniejszy charakter.
Sasin potrząsał głową.
— Wiesz co, kolego — szepnął do Kalasa — dopij kieliszka i wynośmy się. Pachnie mi tu burdą.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/107
Ta strona została uwierzytelniona.