Ledwie miał czas słów tych domówić, gdy w sali powstał taki krzyk i hałas, jakby się już mordowano. Bużeńskiego ponad wszystkiemi było słychać, ale natychmiast zakrzykiwano.
— To infamia! to rozbój?
Nim powstali od stołu, łomot krzeseł, stuk, szczęk okrutny zwiastował, że przyszło do starcia.
Niektórzy wynosili się corychlej za drzwi, innie biegali, kapelusze włożywszy na głowę.
Bużeński krzyczał schrypły:
— Sprawa honorowa! ja mej krzywdy nie daruję!
— Nikt się z tobą bić nie będzie, chyba kijem.
Sasin i Kalas wpadli do sali, gdy ona już była prawie opróżnioną. Stół leżał wywrócony, kilka krzeseł zdruzgotanych, po ziemi walały się karty i rozsypane złoto. Bużeński, pąsowy z gniewu, w rozpiętej sukni, bijąc się kułakami w piersi, latał jak szalony po sali.
Margrabia, równie przerażony i gniewny, stał na uboczu, jakby niepewny, co ma robić. Obłąkanemi oczyma rzucał dokoła.
Już byli w progu, gdy Sasin, rzuciwszy okiem na to co się działo, wstrzymał towarzysza.
— Dajmy pokój, my tu nic nie pomożemy. Zejdźmy im z oczu lepiej, niech się to bez nas wyklaruje.
I porwawszy za rękę Kalasa uprowadził go wprost do sieni i na schody.
— Nie mówiłem, że katastrofa za pasem? Inaczej się to skończyć nie mogło.
Przeciskając się przez gości, Sasin i Kalas, zdziwieni i strwożeni, nie posłyszeli ani jednego głosu, któryby się odezwał za gospodarzami. Wszyscy teraz utrzymywali, iż oddawna to widzieli, co się dnia tego objawiło i na jaw wyszło.
Na Bużeńskiego składano winę całą, bo gdyby nie on, niktby z nieznanym przybłędą, takim chevalier d’industrie[1], nie chciał się zadawać.
Struty okrutnie, Kalas, pożegnawszy w ulicy Sasina powlókł się do gospody. Zawsze mu, pomimo wszystko, żal było Bużeńskiego; radby się dowiedział nazajutrz, na czem to wszystko skończyć się miało. Lecz w stolicy, naówczas pełnej sejmowego gwaru, niemal codziennie przygody jakieś były chlebem powszednim. Nazajutrz Kalas nie mógł się o niczem dowiedzieć.
Poszedł na oślep ku Krakowskiemu przedmieściu, aby
- ↑ Rycerzem przemysłu.