około mieszkania Bużeńskiego dostać języka. Na pierwszem piętrze okna wszystkie były pootwierane, jakby mieszkanie opuszczone przewietrzano. W domu cicho było i pusto. Zbliżywszy się do sąsiedniego sklepu, Kalas z łatwością się dowiedział, że szulernia na pierwszem piętrze, po nocnej awanturze, została opróżnioną. Francuz miał zniknąć nad ranem, a z towarzyszem jego nie wiedziano, co sie stało.
Ponieważ Sasin dał mu adres swój, a Kalas przez miłosierdzie losu dawnego towarzysza będąc ciekawym, sądził, że się o nim dowie u obytego z miastem człowieka — poszedł do niego.
Stary dziwak, z fajką na niepomiernie długim cybuchu chodził po bardzo skromnem swem mieszkanku.
Zobaczywszy Kalasa, podał mu szeroką dłoń w milczeniu.
— Cóż się z Bużeńskim stało?
— Chce się bić — rzekł Sasin — ale nikt z nim nie stanie. Francuz złodziej czmychnął, szalbierstwo było jawne. Nie pozostaje mu, chyba sobie w łeb palnąć.
— A czemże u kaduka z takiego błota czy smoły się dobyć? — począł Sasin. — Jak to raz przywrzeje do człowieka, nie zmazać niczem...
Zresztą Sasin nie wiedział więcej nic.
Parę dni jeszcze dla własnych interesów wstrzymać się w Warszawie zmuszony, Kalas już nawet nie pytał o dawnego towarzysza, tak się lękał dowiedzieć o nim czegoś złego.
Bolał go los jego niewymownie.
Tymczasem na drugi dzień ceremonjalny stary Sasin przyszedł mu się wypłacić wzajemnemi odwiedzinami.
Rozmowa znów naturalnie zwróciła się na Bużeńskiego, ale nic nowego nie wiedział o nim dawny towarzysz broni.
— Wszystko to, co w tak krótkim czasie zaszło — mówił — oddawna można było przewidzieć. Pchnęła go na tę drogę zemsta kobiety o której mówią, że mając do Bużeńskiego niedarowaną obrazę, umyślnie go pociągnęła ku sobie, pracowała nad zrujnowaniem go i — dobiła wreszcie.
Ona pierwsza drzwi mu zamknęła.
Ludzie mówią o niesłychanej obłudzie, z jaką ta jejmość nadzwyczaj zręcznie miała chodzić około zguby tego człowieka. Naprzód dla niej stracił wszystko, a gdy nie stało na życie rozpasane, rzucił się na manowce.
Mówią, że teraz ona i jej przyjaciele błotem obrzucają nieszczęśliwego, aby już nigdzie oczów pokazać nie mógł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.