byłby się nieraz wykupić chciał z tego zbytku łaski; ale... musiał pracować dla konwentu.
Do każdego dworu też zmuszony był przywieźć twarz wesołą, słowo żywe, rozrywkę, żarcik i być w gotowości zabawienia gospodarza, gospodyni, dzieci, a często i sług nawet.
Do tej ciężkiej służby brat Michał tak jakoś nawykł, że, choć powracając do konwentu z baranami i gęśmi, pot ocierał z czoła... w parę dni odpoczynku nużył się i już w nową drogę wybierał.
Nie było na jakie osiem mil dokoła wsi, dworu, dworku, chałupy, zaścianka, któregoby brat Michał nie znał wszystkich mieszkańców, ich charakteru i stosunków.
Pięknego jesiennego dnia r. 178..., o. Szymon chodził wieczorem po ogrodzie z ks. Aniołem.
Mówiliśmy już o tym wirydarzu zakonnym, który fundator, nie żałując, wydzielił konwentowi. Ogród był obszerny, a że nad nim parę wieków razem z zakonnikami pracowało, był też piękny i majestatyczny. Aleje lipowe, szpalery grabowe, w pośrodku Kalwarja z rzeźbami kolorowanemi, ogromne zagony kwiatów, dalej sad z przedziwnemi owocami, bukszpanowe kwatery, wysadzane kolorowo na murawie imiona Jezusa i Maryi — ozdobiły go. Było gdzie usiąść w cieniu, gdzie się przejść, a kto się w tem lubował i koło czego popracować.
O. Anioł, w braku innego zajęcia, majstrował tu około kwiatów i obcinał bodaj szpalery.
W tej chwili jednak on i o. Szymon spokojną byli zajęci rozmową. Szeroka blizna na głowie ks. Szymona pokryta była czapeczką sukienną; o. Anioł szedł z odkrytą głową.
Przedmiot rozmowy nie musiał być bardzo zajmujący, gdyż to jeden, to drugi rzucali po słowie i milczeli, zwolna posuwali się ulicą — gdy bardzo czujne ucho o. Anioła jakiś gwar niezwykły pochwyciło i stanął.
— Słyszysz, ojcze?
— Co? — odparł stary z kresą.
— U furty hałas jakiś!
Nastawili oba ucha. W istocie wśród ciszy wieczornej, od furty dochodziły głosy zmieszane, wykrzyki jakieś, pospieszna mowa, mająca wszelkie znamiona czegoś niezwyczajnego.
— Cóż tam się stać mogło? — odezwał się o. Anioł — o tej porze?
— Nie rozumiem — odparł Szymon, zażywając tabakę. — Może goście jacy.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.