— Nie śmiem was zapytać, kochany ojcze — odezwał się Kalas — ale, mieszkając w Warszawie, czyście czego nie słyszeli, albo nie spotkali tego nieszczęśliwego?
Zakonnik stanął zamyślony i milczał czas jakiś.
— Lepiej się nie dowiadujcie o niego — rzekł zakonnik — nic pocieszającego nie mam wam do powiedzenia. Tak jest, spotykałem go nieraz, ale w takich miejscach i okolicznościach, że wstręt mam i przykrość wspominać o tem. Tułał się i doszedł do nędzy prawie. Nazwisko swe rzucił... Zmienił się, upadł, lecz kto wie, Bóg łaskaw, ja nie rozpaczam jeszcze o nim.
Kalas spojrzał bacznie, pytająco.
— Tak było — począł o. Szymon. — Wiecie zapewne że kasztelan, ojciec jego, zmarł tutaj w Warszawie. Pogrzeb był nader wspaniały, starała się o to pozostała po nim wdowa. Wszystkie zakony wezwane były i myśmy też szli za trumną. Wśród tłumu naówczas, w odartej opończy dostrzegłem i poznałem Bużeńskiego. Krył się z sobą, lecz szedł za pogrzebem aż na cmentarz. Zobaczywszy go, nie spuszczałem z niego oka. Wątpię, ażeby kto oprócz mnie, domyślił się w tym odartym biedaku syna kasztelana. Samo już to, że za pogrzebem ojca szedł, było dla mnie znakiem, iż w nim się coś odezwało. Po odśpiewaniu Salve Regina na cmentarzu, gdy się wszyscy porozjeżdżali i porozchodzili, a my też, pogasiwszy świece, zabieraliśmy się do powrotu, postrzegłem go, jak wziąwszy łopatę od grabarza.. ziemi kilka grudek rzucił na grób, a potem stanął i stał długo zadumany, tak, że myśmy musieli odejść, a on tam jeszcze na cmentarzu pozostał. Otóż — dokończył o. Szymon — zdaje mi się, że ten pogrzeb może w nim obudził jakiś żal i opamiętanie. Od tej pory już go tu widać nie było.
— Cóżby począł? — zawołał Kalas. — Stosunki wszystkie zerwał, nie miałby się do kogo udać, ani z czem. Z takiego upadku niełatwo się podźwignąć bez pomocy cudzej, a on nie miał żadnej.
— Nie zapominajcie o tem, że to człowiek był swego czasu energiczny i zuchwały; jeżeli mu myśl jakaś zaświeciła, nie wahał się pewnie, choć z największą ofiarą, doprowadzić jej do skutku — rzekł o. Szymon.
— Ja się lękam samobójstwa — odparł Kalas. — Na taki gwałtowny jakiś krok szalony łatwiej mu się porwać było, niż na coś, coby długiego wytrwania potrzebowało.
Bernardyn zamilkł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/116
Ta strona została uwierzytelniona.