ko od ludzkich osad być mogą — ludzie poczęli hukać, a Kalas, mający ładunków dosyć, kilka razy wystrzelił, nuż kto gdzie usłyszy i na ratunek przyjdzie.
Mało jednak mieli nadziei, aby to poskutkować mogło. Z pół godziny stali, poglądając tylko jak śnieg ich i konie coraz więcej przysypywał, gdy po nowych dwóch czy trzech wystrzałach Kalas dojrzał w dali coś, jakby człowieka na małym koniu, ku nim podjeżdżającego.
W początku wziął się do strzelby, bo nie był pewnym czy to zwierz, czy człowiek był, a i z czem przybywał.
Konny, gdyż w istocie nim się okazał czarny ów przybysz — schrypłym głosem począł od setnego łajania.
— Kaci was po nocach w taką porę noszą! Bodaj was wilcy zjedli... Pijani, czy szaleni...
Kalas odezwał się też gniewnie, obiecując nagrodę, ale łając nawzajem.
Na to mu stojący na koniu odparł gburowato:
— Myślisz, że się tu kto na twoją nagrodę głupią połakomi?
Od słowa do słowa łajać się poczęli, ale wkońcu człek na koniu zawołał:
— Jedźcie za mną, jeśli możecie.
Nie tak to jednak łatwem było, bo naprzód sanie ciężkie, wóz na gryndżach, musieli ludzie z Kalasem ruszyć; a potem bez drogi, zaspani po nawałach, gałęziach, dołach sunąć się za tym niechętnym przewodnikiem.
Wlekli się tak noga za nogą, a konny, zwolniwszy też kroku, począł obok sani jechać. Nie mówił nic, aż go Kalas zaczepił, pytając, gdzieby byli.
— Gdzie? w puszczy! — zawołał człek. — Tu naokół osady niema, las i las; niedźwiedzi i wilków panowanie i moje! — dodał groźno. — Nie wiecie że to Czartowe góry? Czart, zwierz i ja tu mieszkamy. Noclegu się nie spodziewajcie innego, tylko takiego, jaki czarci dać mogą.
— Licho was tu nadało z waszem strzelaniem. Nie wiem poco ruszyłem was ratować, bo jakbyście zmarźli w lesie, no to co? mało na świecie trutniów? a poco się włóczycie po nocy?
Dziwny głos, którym to mówił, jakoś znajomo brzmiał Kalasowi chwilami. Coś mu przypominał... Jadący obok to milczał, to klął.
Od Kalasa, który milczał zły, niczego się nie dopytawszy, przewodnik do idącego przodem sługi podjechał.
— Kto ten twój pan, słyszysz?
Sługa nie śmiał ani zataić, ani skłamać nazwiska. Posłyszawszy je, człek zamilkł. Jechał długo, nie mówiąc nic.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/119
Ta strona została uwierzytelniona.