— Rzuć najzdrowszy owoc między zgniłe, a gnić będzie.
Zgnilizną wy jesteście wszyscy.
Czegoż ramionami zżymasz?
Kto z was ma odwagę prawdę powiedzieć?
Patrzycie na zło i uśmiechacie się grzecznie.
Pięścią je gnieść trzeba, nie głaskać!
Tak było ze mną.
O, dobrzy ludzie!
Wyście dobrzy — dla siebie.
Kto na drodze wam stoi, choćby w przepaść, aby szedł.
Braterstwo ludzi! piękni mi bracia!... Zjeśćby rad jeden drugiego!
Wyrzekań tych oklepanych Kalas słuchał z politowaniem, nieporuszony niemi wcale.
Bużeński, mrucząc, dokończył, jakby sam do siebie. Widząc, że wcale go przyjmować nie myśli, zmarzły i zgłodzony Zerwikaptur już nie zważał na niego.
Rozprawiać z nim nie było warto. Poprawił ogień i dołożył suchych gałęzi do niego, otworzył drzwi i zawołał na sługi, aby mu puzderko i jedzenie przynieśli.
Bużeński leżał nieruchomie, wcale też nie zważając na niego.
Rozpatrując się po izbie, dawny przyjaciel nieszczęśliwego wystawiał sobie, jakie on tu życie musiał prowadzić.
Pojąć było trudno, czem się żywił. Na półce leżał czarny chleb i kilka czerepów jakichś stojących obok kazało się domyślać, że w nich coś mógł gotować. Woda w lichem wiaderku stała w kącie. Kupa gałęzi suchych około pieca leżała, aby niemi łatwiej było ogień rozpalać.
— Życie tu osobliwe prowadzisz — odezwał się Kalas. Strach pomyśleć!
— I ty to życiem nazywasz? — odparł porucznik. Wolę takie konanie, niż na oczach ludzi, niż litość waszą głupią, podobną do miłosierdzia starych bab, które dzieci na śmierć zakołysują, aby same zasnąć mogły... Wolę głód, wolę mróz, abym sam był.
Znowu Kalas, poruszywszy ramionami, nie znalazł na to odpowiedzi.
— Całe życie psie — dodał Bużeński. Oszukaństwo, komedia, szalbierstwo!
Nastąpiło milczenie.
— Tobie lepiej na świecie, ty komedjancie, co się każdemu podlizać umiesz, aby cię nikt ni szturgnął, hę?
— Odpowiedziałbym ci inaczej, gdybym litości nad tobą nie miał — rzekł Kalas.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.