— Przywieźli tu porąbanego pana, okropnie skaleczonego, co koło niego teraz Berko cyrulik siedzi. Powiadają, że tu niedaleko w lesie ktoś go napadł... i pobił...
— O! o! — zawołał starszy, — i niewiadomo kto? A tenże porąbany?
— To ciekawa rzecz — dodał drugi.
— Cóż się z nim stało? — odezwał się pierwszy.
— Zawieźli go do klasztoru... leży tam; kto wie, czy będzie żył.
Żyd, mówiąc, miał czas rzucać oczyma na słuchających i uderzyło go to, iż, jak mu się zdawało, chwytał pewne znaki porozumienia między nimi.
— Niewiadomo, jak się ten nazywa, którego porąbano? pytał starszy.
— Ja nie wiem, ale w klasztorze wiedzą nazwisko.
— Może kto znajomy? — dodał młodszy. — A na kogoż pada podejrzenie o tę napaść?
Poruszył ramionami arendarz.
— Tu u nas na nikogo w świecie nie może paść podejrzenie — zawołał — wszystko ludzie spokojni. Tego nigdy nie bywało. Pan podkomorzy Bielski przyjechał umyślnie się dowiadywać, bo to strach... na gościńcu, w biały dzień.
Milczeli słuchający.
— A prawda — dodał starszy — że to nietylko w tym spokojnym kącie, ale wogóle u nas w kraju całym coś podobnego teraz się nie trafia. Rychło po barskiej mogło się co podobnego stać... ale dziś, gdy wszędzie spokojnie.
Arendarz to potwierdzał. Rozmowa się na chwilę urwała.
— Niewiadomo czy ranny co mówił? Boć przecież żyje, musiał opowiadać, co i od kogo mu się przygodziło — rzekł starszy.
— Nie, on słyszę nie gada nic, a ludzie nic nie wiedzą.
— Proszę! proszę! — przebąknął drugi. — Szczególna rzecz!
— Dziś on leży w strasznej gorączce — dodał gospodarz.
Młodszy z dwóch panów znajdował tę przygodę tak ciekawą, iż rad był widzieć się z cyrulikiem, który około rannego miał staranie. Posłano więc po Berka, który do domu jeść chodził i gospodarz uprosił go, aby się do niego pofatygował.
Zaledwie ukazał się cyrulik, gdy ciekawi panowie podróżni zasypali go pytaniami. Nie było się czemu dziwować, gdyż istotnie wypadek mógł nawet obcych ludzi zająć.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.