— Co to ksiądz robisz? — odezwał się Burzeński.
O. Anioł pokazał mu poczętą główkę.
— To do różańca, dla o. prowincjała — odezwał się.
— Ha, trupia główka! — rzekł porucznik. — Co to za głupia idea śmierć w ten sposób wyobrażać! — dodał. — Średniowieczny postrach... na lachy! Śmierć wcale wygląda inaczej. Jest to kobiecina ładna, pulchna, zwinna, tylko trochę żarłoczna... Sama żre, ale i ludziom obżerać się nie broni, do każdej biesiady z nimi zasiąść gotowa, do każdej rozpusty dopomóc... I nie krzywi się, jak wasze spróchniałe szkielety, ale się śmieje, mruga i śpiewa. To dobra kumoszka, a nie ta straszna kostucha, jaką wy dla dzieci tworzycie.
Ks. Anioł słuchał, ale głową potrząsał.
— Nawet poganie poważniej ją pojmowali — rzekł.
— A ja ją tak rozumiem, jako mówię — na przekorę rzekł porucznik. — Wy, inaczej ludzi w garść nie mogąc wziąć, musicie ich straszyć... Straszycie śmiercią, piekłem, a że i tego wam mało, toście czyściec wymyślili i ten wam skarbonki napełnia. Cha! Cha!
Zamilkł zakonnik, spuściwszy głowę nad robotą.
Niepodobna było mówić z tym człowiekiem... Na ratunek jakoś nadciągnął szczęśliwie Berko, bo czas było ranę opatrywać. Zobaczywszy go, porucznik zwrócił się ze swym sarkazmem na żyda. Zdawało się, że wszystko mu było jedno, kogo jątrzyć i komu dokuczać, byle pokoju nie dał tym, co go otaczali.
— Powiedzno, żydzie — zakrzyczał — co to będzie, gdy mnie rany przyjdzie słoniną smarować, bo ja to mam za pewne, że od świeżej słoniny one się najprędzej goją. Jesteś cyrulikiem, będziesz musiał ze świniną mieć do czynienia! Kiedyś grzyb, leź w kosz, ja cię nie zwolnię.
— Wolne żarty jaśnie pana — odezwał się Berko; — jeszcze do tego świństwa, z pozwoleniem, daleko...
Przystąpiono do opatrywania, a ks. Anioł, choć doznał przykrości od porucznika, jął się bardzo zręcznie pomagać Berkowi. Wszystkie te posługi człek ów, dziwnie usposobiony, przyjmował z jakiemś lekceważeniem i nie płacąc za nie żadnem dobrem słowem.
Lecz przyznać mu też było potrzeba w cierpieniu wytrzymałość nadzwyczajną, męstwo wielkie, panowanie nad sobą ogromne. Nieraz żyd zadawał mu mimowoli ból, który się tylko wyrażał kroplistym potem na czole i zaciętemi usty; ale porucznik miał sobie za punkt honoru ani syknąć. Gdy go mocniej zabolało, albo poświstywał, lub nucił coś niewyraźnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.