— Na wojnie, zapewne — żywo począł podkomorzy — ale jak tu, czasu pokoju, w biały dzień, na gościńcu, u nas... to niesłychana rzecz.
Zmarszczyły się brwi porucznikowi, jakby mu o tem mówić i słuchać było przykro.
— Bagatela! furda! panie podkomorzy, niema o czem mówić...
— Mnie o powiat mój chodzi — przerwał podkomorzy.
Skrzywił się Bużeński, podparł głowę na zdrowej ręce i po chwili mruknął.
— Prawdziwiebym był obowiązanym panu, gdybyśmy o tej okoliczności nie mówili... Niemiła to rzecz szlachcicowi i żołnierzowi być porąbanym, więc — lepiej zapomnieć.
— Tandem[1] — począł podkomorzy; ale porywczy Bużeński mówić mu nie dał.
— Suplikuję[2][3] mnie nie indagować, krew mi to psuje.
Bielski, którego ciekawość paliła, po tak kategorycznem odpaleniu, nie śmiał już nastawać.
— Radbym tylko jedno wiedział, że na mój powiat nie pada supozycja[4] takiego rozbójniczego najścia — odezwał się po namyśle.
Bużeński zadumany i na to nie odpowiedział. Zacząć potrzeba było z innej beczki.
— Chociaż osobiście szanownej rodzinie pańskiej znanym nie jestem — rzekł — gdyby potrzeba było do kogoś napisać, oznajmić...
— Ja, mości podkomorzy, rodziny tak jak nie mam — ofuknął się ostro Bużeński. — Z p. kasztelanom, ojcem moim, nie żyjemy — nie... Innych krewnych bliskich nie znam, a nie nawykłem na niczyją pomoc rachować. Każdy o sobie myśli. Ja też się spodziewam albo umrzeć, lub się wylizać i co najprędzej ten kąt opuścić.
— A mybyśmy radzi tu wszyscy pobyt ten przymusowy u nas uczynić znośnym, — dodał podkomorzy — i gdybyśmy czemś służyć mogli...
— Dziękuję — rzekł sucho porucznik. — Jakoś się i sam z tego barłogu wygrzebię.
Zmiarkował p. Bielski z tego początku rozmowy, że z Bużeńskim istotnie nie było łatwo się pokumać. Niewiedzieć o czem już było z nim mówić. Począł o cyruliku i doktorach.
— Natura doktór najlepszy — odparł ranny — jeżeli ta