Siedzieli dosyć długo; podkomorzy wyczerpał zapas wiadomości główniejszych, a ile razy nawzajem sięgnął jakiem pytaniem, wychodził z próżnemi rękami.
O. gwardjan, w początku świadek rozmowy, wkońcu samych ich pozostawił. Sług nawet nie było.
Obejrzawszy się dokoła, skorzystał z tego porucznik odzywając się pocichu:
— Przyznam się acindziejowi, że mi troskliwość moich ludzi wcale niepożądaną przysługę uczyniła, zaprowadzając do klasztoru... Mam wstręt do tych mnichów, próżniaków, darmozjadów, świętoszków... Wolałbym był w karczmie leżeć u żyda.
Podkomorzy się niemal przestraszył.
— Mój mości dobrodzieju — zawołał — ale tu są bardzo dobrzy ludzie i spodziewam się, że tu mu na wygodach nie zbywa.
— A! dobrzy ludzie, miód z cukrem! — Zaśmiał się Bużeński. — Co mi tam po ich dobroci? Nudzą swojemi pobożnemi minami i chcą mnie nawracać, a ja jestem wolnomyślny człek i za stary do tych bałamuctw.
Bielski zamilkł.
— Nie są fanatycy, zaprawdę — rzekł wreszcie.
— Jeszczeby też tego brakło! — zawołał Bużeński. — Ale słyszę to ich mruczenie w chórze, te modlitwy, dzwonki, widzę przyklękanie i całowanie po rękach. To niewolnicze posłuszeństwo mnie oburza!
Pomimo całej swej wyrozumiałości i pobłażliwości, Bielski już tego znieść nie mógł, nie stając w obronie księży.
— Panie poruczniku — rzekł zimniej — to ich reguła; przyjęli ją, stosują się do niej, jest im z tem dobrze... Nie można tego mieć za złe, owszem, zazdrościć im należy spokoju i szczęścia, jakiego tu kosztują.
— Próżniaki! — zamruczał Bużeński — faryzeusze!
Podkomorzemu tak się przykro zrobiło, słysząc wyrzekania i szyderstwa z ludzi, których szanował, że nie będąc już nawet ciekawym człowieka, odkrywającego mu tak ohydną stronę swego charakteru — niewdzięczność — zaczął się zabierać do wyjścia. Ale zdawało mu się, że chorego nie mógł samym pozostawić, dopóki ktoś nie nadszedł.
Nienawykły do tak cynicznej bezbożności, podkomorzy, choć sam sobie nieraz niewinnych żartów z księży pozwalał, składał to rozdrażnienie chorego na stan jego.
Porucznik w czasie milczenia, które nastąpiło, przymrużywszy oko, przypatrywał się pilnie panu Bielskiemu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/36
Ta strona została uwierzytelniona.