O. gwardjan słuchał pilnie.
— Nie dowiedzieliście się więc niczego? — dopytał.
— Najmniejszej rzeczy — zamruczał podkomorzy. — Chciałem mu pomóc z mej strony ofiarować pośrednictwo, przyjacielską usługę — odtrącił wszystko.
Rozstawił ręce podkomorzy.
— Bóg-że z nim! Bóg z nim! Narzucać się mu nie będę. Ale zaprawdę, zbadanie tej tajemnicy bardzoby było pożądane.
Ucałowawszy ręce gwardjana, podkomorzy wolnym krokiem poszedł do furty, przy której konie jego stały.
O małą milkę od miasteczka miał zagrodę i pola szlachcic Jeremi Wojakowski. Był to jeden z tych Mazurów kolonistów, którzy od wieków po całym obszarze Rzeczypospolitej w lasach, na równinach, w stepach rozsiadali się, zaludniali je i ciężką pracą na biedny kawałek chleba zarabiali.
Spokojniejszego człowieka nad starego Jeremiasza nie było na świecie. Pracowity, milczący wolał z ludźmi nie obcować, niż najmniejsze z nimi mieć zajście. Tak żył tu dziad i ojciec jego, w ślady ich poszedł on i zapewne syna by na godnego po sobie następcę wychował, gdyby mu go Pan Bóg był dał.
Lecz stare małżeństwo, Jeremi i Basieczka, pomarszczona, zgrzybiała, starszą się wydająca od niego — małżeństwo przypominające bajecznego Filemona i Baucis — miało tylko dwie córki. Jedna z nich była o mil kilka za ekonomem, druga w domu przy rodzicach. Oprócz tego miał Wojakowski sierotę Mazura parobka do pomocy, istotę upośledzoną, chłopa silnego, zdrowego, lecz tępego na umyśle, tak iż tylko zwierzęcą swą siłą mógł się przydać na coś komu, a cierpliwy tylko Jeremi wyżyć z nim zdołał.
Oboje Wojakowscy, ludzie pobożni, bywali w kościele regularnie i w miasteczku niekiedy ale się wogóle mało pokazywali i na świat wychodzili. W klasztorze, gdzie ich znano, szczególnie o. Szymon był im przychylnym i on w razie choroby, gdy pociechy lub rady potrzebowali, zwykle pieszo ich odwiedzał.
Jeremi, bojaźliwy z natury, gdy najmniejszą miał wątpliwość lub troskę, przychodził zawsze do o. Szymona na konsyljum[1].
- ↑ Naradę.