gwardjanowi opowiedzieć się potrzeba, a i Przenajświętszy Sakrament i oleje zabrać z sobą. Czekaj tu na mnie!
Żywym krokiem wyszedł starzec, bo gdy obowiązek miał do spełnienia, zdawało się, że młodzieńcze odzyskał siły. O. gwardjana znalazł w celi i w krótkości mu opowiedział, z czem Wojakowski przybył.
— Jawna rzecz — westchnął o. Rafał — że to jeden z tych którzy naszego porucznika napadli. Może się w ten sposób rzeczy wyjaśnią. Jedźcie z Bogiem, ale rozgłaszać zawczasu nie trzeba. Któż wie, co w tem wszystkiem tkwi?
W kwadrans potem o. Szymon ubrany, z torebką na piersiach, modląc się, jechał na wózku Wojakowskiego, który jak mógł, nie żałując konia, poganiał.
Gdy wydobyszy się z lasu, zobaczyli chatę, stała przed nią oczekująca niespokojnie na męża przybycie stara Basieczka. Zobaczywszy o. Szymona, wbiegła nazad do domu, aby się na przyjęcie przygotować.
Wojakowski wychodzącą naprzeciw nim córkę zapytał:
— Żyje?
Odpowiedziała skinieniem głowy tylko rozpaczliwem, które oznaczało, że życia tego niewiele w nim pozostało.
Tymczasem o. Szymon, modląc się ciągle, wchodził zwolna do przyciemnionej komory. Potrzebował czasu trochę, nim się oczy po blasku dziennym z mrokiem tym oswoiły.
Wniosła też zapaloną gromnicę stara Basieczka i dwa świec złomki, aby je na stole ustawić.
Teraz dopiero zakonnik mógł się lepiej rysom umierającego przypatrzeć.
Był to człowiek młody jeszcze, uderzającej piękności rysów, chociaż nic w nich wypieszczonego, arystokratycznego nie było. Twarz wyrażała energję i męstwo, któremi nawet cierpienie i śmierć zbliżająca się zachwiać nie potrafiły. Rozpacz milcząca, cicha, oblekała marmurowe oblicze.
Żył jeszcze, ale oczy jego blasku już nie miały; twarz wychudzoną, bladą, martwa barwa powlekała.
Oddychał przyspieszonym piersi wysiłkiem; chrząszczenie w nich słychać było przykre, a ręce zbielałe chwytały dokoła okrycie, jakby szukając ratunku, podpory...
W sam czas przybywał o. Szymon; poznał, że ostatnia nadchodziła godzina.
Zobaczywszy go, chory usiłował się podnieść napróżno; dłoń jednak błogosławiącą chwycił i do ust przycisnął.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.