Wszyscy przed nim milczeli. Rzecz byłaby się zataiła gdyby w czasie pogrzebu nieznajomego z Wojakowszczyzny gdzie ludzie Bużeńskiego nie dowiedzieli się o wszystkiem, biegając na miasteczko.
Dobrze powiada przysłowie: jaki pan, taki kram. Służba porucznika miała coś z jego charakteru niespokojnego i obyczajów. Kłóciła się między sobą i z parobkami klasztornymi, wylatywała na miasteczko i plotki niedorzeczne przynosiła panu dla zabawy.
Starszy a najulubieńszy porucznikowi dworzanin Chychłowski, który pomimo faworów, codzień z błotem bywał zmieszany i nieraz w kark dostawał — nie miał nic pilniejszego, nad doniesienie Bużeńskiemu o tym jakimś szlachcicu nieznajomym, który z ran umarł, nic nie powiedziawszy o sobie.
Z ust do ust przechodząc opowiadanie o nim wzrosło już było na bajkę wcale udatną. Opowiadano, że szlachcic po nim wziął ogromną sumę pieniędzy i klejnoty; że człowiek był jakiś pańsko wyglądający; że zostawił zlecenia tajemnicze do osób wysoko położonych itp.
Gdy Chychłowski począł opowiadać panu o tem, Bużeński o mało się z łóżka nie porwał, ale rany mu nie dały. Oczy się zaiskrzyły, szybko dopytywać począł, kto przy umierającym był z księży, chciał aby mu go zaraz przywołano; ale o. Szymon jeszcze był z pogrzebu nie powrócił.
Musiał więc czekać. Chychłowski tylko spostrzegł, że niebardzo się przysłuchując temu co prawił, niespokojnym się stał wielce, a koniecznie o. Szymona się domagał. Twarz Bużeńskiego, trochę uspokojonego ostatniemi dniami, zarumieniła się, on sam dziwnie się zaraz ożywił, roznamiętnił, mówił coś sam do siebie, mruczał, wykrzykiwał i na drzwi spoglądał.
Tak nareszcie doczekał się powrotu o. Szymona, który, słysząc, że niecierpliwie go wyglądał, nawet nie zrzuciwszy płaszczyka, poszedł do niego.
— Mój ojcze — zakrzyknął, zobaczywszy go porucznik — na miłego Boga, co mi tu bajki plotą, jakobyście wy dysponowali na śmierć porąbanego jak ja... gdzieś tu w sąsiedztwie... Któż to? co za jeden? zmarł?
Zasypał tak pytaniami zakonnika, który się namyślał, co miał odpowiedzieć.
— Któż wam o tem mówił? — zapytał.
— Moi ludzie. Cóż to, sekret jest? Albom ja dziecko, żeby przedemną trzeba było taić, że ktoś nogi zadarł? Tfu! albo ja się boję śmierci?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/44
Ta strona została uwierzytelniona.