Z gniewem prawie to mówił, patrząc w oczy o. Szymonowi.
— Któż to był taki? — dodał.
— Niewiadomo — rzekł zakonnik. — Istotnie z ran umarł, w dworku szlachcica Wojakowskiego.
— A jakże się tam dostał?
— Ja się o te rzeczy, co do mnie nie należą, dopytywać tak bardzo niezwykłem — rzekł mnich. — Moim obowiązkiem było wyspowiadać go i pogrzebać.
Bużeński głową pokręcił.
— Jakaś zaraza na te rany od szabel — rzekł. — Coś się tak składa, jakby człowiek ten równocześnie zemną był porąbany. Z tego co mi Chychłowski mówił, tak wnoszę. Ale, ojcze kochany, któż to był taki? przecież nie mógł taić się z nazwiskiem?
O. Szymon, po namyśle, sądził, że gdy już Bużeński o tem wiedział, reszty szczegółów taić nie było potrzeba.
Jeśli był sprawcą śmierci nieboszczyka, powinien był uczuć to, a może i skruchę wiadomość sprowadzić miała.
— Nazwiska — rzekł poważnie zakonnik — nie wiem ja i nikt nie wie. Za to zaręczyć mogę.
— Ach, ach! — zamruczał porucznik. — Aleście nieboszczyka widzieli. Jak wyglądał?
— Piękny, młody mężczyzna — westchnął o. Szymon. — W kwiecie wieku, wielka szkoda!
— Jest takich młokosów poddostatkiem — rzekł lekceważąco Bużeński. — Nie macie się co nad losem jego rozpadać. Nie wiecie, ojcze, jaką ranę otrzymał, że na nią rady nie było?
— Był podobno kilkakroć ranny — odezwał się o. Szymon — ale najniebezpieczniejsza pierś mu i żebra pogruchotała.
Porucznik drgnął i zbladł nieco i w tejże chwili krew mu na twarz powróciła.
— A, a! — szepnął i tchnął silnie. — Byłoż go choć pogrzebać za co? — dodał po krótkiem milczeniu. — Gdyby nie stało, zawsze to brat szlachcic, gotowym sumpt[1] łożyć.
O. Szymon spojrzał na niego.
— Nie potrzeba nic — odparł. — Wojakowski, u którego zmarł, proboszcz i my postaraliśmy się o to, aby trumnę miał, pogrzeb chrześcijański i modlitwę za duszę...
Porucznik zadumany nie odpowiedział na to.
- ↑ Koszt.