Nigdy od pierwszych dni ks. Szymon nie widział go tak wzruszonym, niespokojnym. Razem z tem jednak nie było po nim widać smutku, ani żalu, lecz przeciwnie, jakby uczucie odniesionego triumfu.
— To jakaś historja arcana[1] — zwrócił się do o. Szymona. — Żeby też nie wiedziano ni kto, ni skąd, ani przez kogo był odwieziony i powierzony szlachcicowi. Cóż? znalazł go może na polu, czy w lesie, hm?
— Nie — rzekł ks. Szymon, który umyślnie mówił otwarcie, badając jakie to uczyni wrażenie. — Odwieźli go jacyś panowie towarzysze. Mieli się zgłosić i choć parę tygodni upłynęło, nikt ani przybył, ni się dowiadywał.
Złośliwie zaśmiał się porucznik.
— Ho! bo to widzicie, ojcze, snadź był chudy pachołek, a tamto dostojni panowie. Łba za nich postawił, spełnił obowiązek i — basta! Co o nim mają pamiętać? Dobrze trutniowi tak, niech-by na wysokie progi nóg nie zadzierał.
Zmilczał trochę Bużeński i znowu począł gorączkowo:
— Przecież choć świstek, znaczek, papierek zostać musiał po zmarłym?
— Sygnet pono i sakiewka...
— Niebardzo nabita! — dodał porucznik — a na sygnecie co? chyba figa.
Czoło mu się zmarszczyło.
Wtem Berko nadszedł dla opatrywania, a porucznik zawołał, podnosząc pięść:
— Żydzie ty, niewiaro! Chcesz mieć uszy całe i dostać dobrą rekompensatę za swoje plastry, to prędzej mnie lecz! Słyszysz? Potrzebuję być zdrów. Gadaj, rychło wstanę?
Berko, nawykły już do połajań i groźb, do serca ich nie brał.
— Ja nie jestem Pan Bóg — odparł — ani cudów robić nie umiem. Nie mogę wiedzieć, kiedy jaśnie pan wstanie, a co mam kłamać i obiecywać!
— Osioł jesteś! — krzyknął Bużeński i zamilkł.
Gdy wieczorem przyszedł na swoją „stójkę“ o. Anioł, do którego najwięcej miał zaufania i poufałości porucznik, po raz pierwszy nieco grzeczniej się z nim obszedłszy, poprosił go, aby mu krótki list napisał, gdyż on sam nie mógł jeszcze pióra utrzymać.
Miał on być wysłanym do pierwszej poczty najbliższej.
Chętnie sie za sekretarza ofiarował zakonnik, a list też nie był długi i zawierał tylko wezwanie do towarzysza cho-
- ↑ Tajemnicza.