rągwi w Białymstoku stojącej, pana Kalasantego Zerwikaptura, aby coprędzej dla widzenia się z rannym Bużeńskim pospieszał.
Jak tylko pismo było gotowe, porucznik Chychłowskiego zawołał i pomimo nocy, kazał pachołka na dersza wsadzić i jechać z niem do najbliższej poczty.
Nazajutrz i dni następnych, wszyscy uważali pewną zmianę w Bużeńskim. Posądzono go wielce o to, że on, nie kto inny, owego nieznajomego o śmierć przyprawił; lecz skruchy nie widać było wcale po nim. Wesół był w sposób jakiś chorobliwy, gorączkowy; szydził jeszcze okrutniej ze wszystkiego, dokuczał dotkliwiej jeszcze zakonnikom.
Zwykle dla ludzi ostry, teraz się okazywał nielitościwym. Jakby mu milczenie i samotność dolegały, mówił ciągle. Starał się dowcipkować, lecz żółć tryskała z każdego słowa.
Już po pogrzebie biednego nieznajomego, gdy wszystko u Wojakowskich weszło w karby powszedniego życia i porządku, a stary Jeremi chodził znów za pługiem, jednego dnia przybiegła do niego córka, boso, ledwie się chustą okrywszy i cożywiej zawezwała do matusi, do chaty, mówiąc że jakaś jejmość stara przybyła i chciała z nim mówić.
Domyślił się, że to pewnie tyczyło się nieboszczyka.
Pospieszył Wojakowski, pług porzuciwszy w polu i zastał przed chatą brykę dosyć porządną, którą wyrostek powoził w parę tęgich koni. We dworze siedziała, oczekując na niego, kobieta niemłoda, rozmawiając z Basieczką i rozpytując istotnie o zmarłego. Nie musiała to być jednak ani krewna żadna, ani w bliższych z nim stosunkach zostająca osoba, gdyż nie okazywała zbytniego żalu, a więcej ciekawości.
Gdy Wojakowski nadszedł, wytłumaczyła mu się, iż była uproszoną dowiedzieć się o rannego i nie spodziewała się, że go już nie zastanie. Nadewszystko chodziło jej o to, czy po nim listów jakich i papierów nie było, a gdy ją Wojakowski upewnił, iż ani świstka nie znaleziono, nazwiska nie wiedziano, a sygnet tylko w woreczku z talarami kilku, wolniej odetchnęła i twarz się jej rozjaśniła.
Wojakowski spodziewał się, że od jejmości tej napewno się dowie teraz, kto był ranny i gdzie miał rodzinę, ale kobieta, zająknąwszy się, zakłopotawszy, odparła, że o tem się później od kogo innego dowiedzą, a jej tylko zlecono o papiery się zapytać.
Nie chciał jej tak puścić szlachcic, niemal napastliwie dopominając się nazwiska i wiadomości o rodzinie; ale
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.