nowactwach. Łączą się z sobą charaktery i temperatury często najsprzeczniejsze.
Ów Kalas Zerwikaptur przedstawił typ swojego czasu, zupełnie różny od przyjaciela Bużeńskiego. Piękny bardzo mężczyzna i do swej piękności a elegancji ją uwydatniającej przywiązujący wagę nadzwyczajną — Kalas nie miał ani zuchwalstwa, ani rubasznej mowy porucznika. Galant, sentymentalny, nie bardzo nawet stworzonym był na żołnierza i tylko woli ojca zadość czyniąc, który go zahartować chciał służbą — chorągwi się trzymał, za światem salonowym tęskniąc.
Gdy Bużeński przejęty już był do szpiku kości naukami wieku najskrajniejszemi, Kalas grzeszył wcale innem usposobieniem. Był zupełnie obojętnym na sprawy religji, chodził do kościoła dla widywania pięknych towarzyszek, duchownym oddawał poszanowanie należne, z farmazonami śmiał się z praktyk religijnych, wierzył we wszystkie niedorzeczności świeże i — jakby go to wcale nie obchodziło — ani się spierał, ani mówił o tem. Przekonań nie miał określonych żadnych.
Lubił żyć wesoło, to było jego zasadą i osią życia.
Smutkowi, pod jakąkolwiek formą przychodzącemu, opędzał się rozpaczliwie; gotów był do największych ustępstw, byle go nie męczono.
Często gęsto powtarzał, co było hasłem jego: — Raz się żyje!
Kalas był przytem usłużny, grzeczny, łatwy w pożyciu, już dlatego, aby nikt nie miał powodu wody mu zamącić.
Gdy się w klasztorze dowiedziano o powołaniu towarzysza tego i jego przybyciu, o. Rafał, człowiek cierpliwości świętej, ale już zmęczony jednym farmazonem zachmurzył się na tę myśl, że mu jeszcze drugi taki przybywał.
Odetchnął jednak, gdy w korytarzu się z nim spotkawszy, po bardzo uniżonem powitaniu, zobaczył młodzieńca gładkiego, słodkiego i wcale do Bużeńskiego niepodobnego.
Na widok przybywającego, jedną zdrową rękę wyciągnął porucznik i począł go witać wymówkami.
— Bodajżeś przepadł! Toś się wlókł na raku! Schnąłem z niecierpliwości.
Na tem drzwi zamknięto, przyjaciele pozostali z sobą sami, w korytarzu słychać było tylko długo nadzwyczaj ożywioną, hałaśliwą rozprawę.
Chychłowski stał, z polecenia pana, na straży, aby jej nikt nie przerywał. Nawet Berka, przybywającego dla opatrywania rany, zatrzymano.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Klasztor.djvu/49
Ta strona została uwierzytelniona.